Z Brukseli do folwarku na Mazurach

2023-08-06 21:00:00(ost. akt: 2023-08-04 15:31:27)

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

— Z miasta wchodzi w sielską rzeczywistość. Jedzie się tam, gdzie jest cisza i spokój. A Bielskie to totalna wieś — mówi Agata Brzezińska, która porzuciła karierę w Brukseli dla folwarku na Mazurach. Kompletnie zmieniła swoje życie.
— Co się stało, że zamieszkała pani na Mazurach?
— To był przypadek. Pochodzę z lubuskiego, z pojezierza, więc wokół siebie miałam zawsze podobne klimaty. Była woda i zieleń, ale nie w takiej skali jak na Mazurach. Później mieszkałam w Warszawie, gdzie było głośno i tłoczno. Ale skąd Mazury? Planowaliśmy z mężem kupić jakieś mieszkanie Sopocie, żeby być blisko morza. Nic jednak nie przypadło nam do gustu. I wtedy przyszło nam do głowy, że kupimy małą działeczkę nad jeziorem.

— Warszawiacy ciągną na Mazury…
— Tak już jest, że lubimy tu przyjeżdżać. Dlatego mąż jeździł, szukał i oglądał. Skupił się ma Mazurach Garbatych ze względu na ukształtowanie terenu. Te pagórki mają coś w sobie. Oglądał działki nad jeziorem Bielewo i w pewnym momencie agentka zaproponowała mu folwark we wsi Bielskie niedaleko Giżycka. I jak zgodził się go obejrzeć, przepadł.

— A pani przy nim nie było?
— Mąż był wówczas sam, bo ja pracowałam w Brukseli. Ale oczywiście też przepadłam, gdy go zobaczyłam. Później jeździliśmy po gospodarstwach, żeby uzasadnić sobie zakup folwarku. Bo przecież mieliśmy inne plany, a folwark pojawił się przecież przez przypadek.

— Ale najpierw był Sopot…
— Życie zaskakuje, ale folwark miał piękną architekturę. Nie dało się w nim nie zakochać. Dwa budynki były w dobrym stanie, obora w tragicznym, ale ją wyremontowaliśmy i dziś jest domem mieszkalnym. W ogóle tę wieś założyła rodzina Bartlicków, która kiedyś mieszkała w naszym folwarku. Co ciekawe, wnukowie tej rodziny odwiedzili nas parę lat temu. To byli leciwi dwaj panowie, którzy cyklicznie raz na jakiś czas tu przyjeżdżali. Jako chłopcy tu biegali i bawili się, więc wracali tu z sentymentu. Gdy do nas zawitali, wzruszyli się, bo do tej pory folwark niszczał. Z każdą ich wizytą budynki podupadały. Mieli nawet plan, żeby to kupić, ale nie było to kiedyś łatwe. Może i dobrze… Ale ucieszyli się, że folwark znów żyje. Przysłali nam później zdjęcia folwarku z 1939 roku i jeszcze starsze. Wiemy, że obora i stajnia są z 1912 roku, a dom z 1890 roku. To naprawdę stare budynki. Mają klimat, który chcieliśmy zachować nie tylko z zewnątrz, ale również wewnątrz. Musieliśmy pójść na kompromis jeśli chodzi o ogrzewanie. Nie mogliśmy przecież przykryć przecież kamienia tynkiem… Musimy grzać zimą na potęgę, ale coś za coś.

— I przyjechała tu pani z Brukseli.
— Dziś prowadzę folwark i nie jestem już urzędnikiem Komisji Europejskiej. Przyznam, że to była moja praca marzeń. Robiłam wszystko, żeby ją dostać. Nie jest to łatwe, bo zajmuje to aż rok i trzeba zdawać egzaminy. Ale udało mi się. Długo jednak nie byłam w Brukseli. Trafił się folwark i tak już zostało. A pomyśleć, że miał być Sopot, potem działka na Mazurach z małym domkiem…

— Czyli rzuciła pani pracę marzeń w Komisji Europejskiej?
— Wywróciłam wszystko do góry nogami. Ale mam kolejną pracę marzeń na Mazurach. Mało tego, przyjeżdżając tu nie mieliśmy żadnych oczekiwań. Gdy kupowaliśmy folwark, pierwszy raz byłam w agroturystyce. Nie miałam pojęcia, czym jest taka forma wypoczynku. Był 2010 rok, więc to nie było jeszcze tak modne jak dzisiaj. Oczywiście słyszałam o takich miejscach, ale wyobrażałam sobie, że jedzie się tam, aby podglądać pracę rolników albo nawet im pomagać. Nawet, gdy wpadliśmy na pomysł, że sami otworzymy agroturystykę, kompletnie nie widziałam, z czym to się wiąże, jak to będzie wyglądać i czego będą oczekiwać ludzie. Ale na szczęście mieliśmy super gości, którzy bardzo nam pomogli. Dużo rozmawialiśmy, pytałam o wszystko. Drobnymi krokami zaczęliśmy się dostosowywać.

— Uczyła się pani na bieżąco.
— Tak. I pewnie dlatego to tak ruszyło. Dziś wiem, że trzeba słuchać ludzi i ich potrzeb. Inaczej nie osiągnie się sukcesu.

— A po co ludzie przyjeżdżają na Mazury?
— Żeby odpocząć. Może to oczywiste, ale chodzi o zmianę otoczenia i środowiska, najlepiej drastycznie. Z miasta wchodzi w sielską rzeczywistość. Jedzie się tam, gdzie jest cisza i spokój. A Bielskie to totalna wieś. Nie ma tu sklepu i praktycznie żadnego ruchu kołowego. Do niedawna mieliśmy tu piękną szutrową drogę, ale powiat położył nam asfaltówkę. Łatwiej dojechać, ale szutrówka była idealna. Sąsiad z naprzeciwka, który ma krowy, wolał szutrówkę. My też nie chcieliśmy zmiany… Ale one są czasem niezbędne.

— Mimo wszystko wasz folwark to prawie jak koniec świata.
— Jest tu też mnóstwo zieleni, której ludzie potrzebują. Zwłaszcza ci urodzeni w środkowej Europie wypoczywają tylko wtedy, gdy mają wokół siebie mnóstwo zieleni. Dopiero wtedy nasz ogranizm się regeneruje. W mieście może być przyjemnie, ale potrzebujemy przyrody. I zwierząt. Zaglądają do nas sarny i łosie. Zdarzają się też wilki. Parę lat temu mieliśmy tu sporą watahę. Pamiętam, jak kiedyś koleżanka zaciągnęła mnie na grzyby. Uwielbiam je zbierać! Chodzimy po lesie, a ona mi się przyznała, że wzięła mnie ze sobą, bo boi się wilków. A we dwie raźniej. Zastanawiałam się, co by było gdybyśmy rzeczywiście je spotkały. Ale miałam nadzieję, że przestraszą się nas bardziej niż my ich. Wilków nie było, wróciłyśmy z grzybami i jagodami.

— Gdy pani już przyjechała tu na dobre, nie brakowało pani miasta?
— Miasta mi nie brakuje, ale dlatego, że jeżdżę do miasta. Lubię miasto i lubię wieś. Staram się żyć w taki sposób, żeby wyciągnąć to, co najlepsze ze wsi, ale również to, co najlepsze z miasta. Wiem, że znalazłam swoje miejsce na ziemi. I nie chcę już szukać niczego innego.

Fot. archiwum prywatne

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5