Gdy stałem w lesie, miałem dreszcze. Daniel Lewakowski z Mrągowa opowiada o pomocy dla Ukrainy

2022-11-05 20:15:00(ost. akt: 2022-11-06 13:01:56)

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

— Gdy ogląda się telewizję, wiadomości o wojnie może i wydają się straszne. Ale gdy jest się w miejscu, gdzie doszło do tragedii, trudno powstrzymać łzy — mówi Daniel Lewakowski z Mrągowa, który jeździ z pomocą humanitarną do Ukrainy. Teraz był w Iziumie.
— Był pan w Ukrainie, tym razem w Iziumie…
— To miasto na wschodzie Ukrainy. Niedawno wyzwolone. Przez pół roku okupowali je Rosjanie. Do Kijowa dotarłem ok. godz. 23. O tej porze jest już tam zakaz poruszania się. Kijów wtedy jest całkowicie zablokowany. Na szczęście mam akredytację, więc mogłem się przemieszczać. Mam też dobry kontakt ze służbami. Sprawdzali mnie z osiem razy, ale za każdym razem puszczali dalej. Na szóstą byłem już w Charkowie, więc blisko Iziumu. Tam było słychać wojnę. Wybuchy i strzały są na porządku dziennym. Na wjeździe przywitało mnie wojsko – silne, wytrwałe chłopy. Od razu zacząłem od prezentów. Dostali dużo par skarpetek, bieliznę męską i słoiki z pysznymi zupami. Później kierowałem się już do Iziumu. Wiedziałem, że jak wjeżdża się do tej miejscowości, to jest las, w którym wykryto masowe groby. Znalazłem to miejsce. Wiedziałem, że znalezione tam ciała nosiły ślady tortur. Dlatego gdy stałem w tym lesie, miałem dreszcze. Wszędzie, gdzie coś się działo, czuć specyficzny zapach. Również tam. Widziałem setki wykopanych dziur po ekshumacji…

— Najpierw symbolem rosyjskiej agresji była Bucza, potem Izium…
— Gdy ogląda się telewizję, wiadomości o wojnie może i wydają się straszne. Ale gdy jest się w miejscu, gdzie doszło do tragedii, trudno powstrzymać łzy. W dodatku Izium został doszczętnie zniszczony. Ludzie cały czas potrzebują pomocy humanitarnej. Niektórzy musieli uciekać z domu. Gdy tam jechałem, skontaktowali się ze mną ludzie, którzy właśnie stamtąd zostali ewakuowani. Poprosili mnie, abym przywiózł im do Polski wózek inwalidzki, który po prostu tam został. Miałem pojechać do babci, która miała go przekazać. Miasto położone jest nad rzeką, przez którą trzeba się przeprawić. Most został wysadzony, ale umożliwiała nam to kładka. Jest w takim stanie, że kilkakrotnie już się przewróciła z jadącymi nią samochodami. Jechałem więc z duszą na ramieniu, ale się udało.

— Trafił pan do babci?
— Najpierw rozdałem żywność, koce, pościele, również jedzenie dla zwierząt. Z babcią jednak trudno było się skontaktować. Nie działają tam telefony, bo Rosjanie ukradli wieżę nadawczą. Gdy dojechałem na miejsce, okazało się, że na wózek w Polsce czeka dziewczynka, a przekazał mi go jej ojciec. Wtedy zrozumiałem, że będę go wiózł dla dziecka, a nie dla osoby dorosłej. Ale o nic nie pytałem.

— Musi pan tłumić w sobie emocje?
— Nie mam innego wyjścia. Wózek zawiozłem do Warszawy. Było ok. pierwszej w nocy. Odebrała go Tetiana z mamą. Myślałem, że uciekły z Iziumu jeszcze przed masakrą. Ale powiedziały mi, że są w Polsce od trzech tygodni, więc one były świadkami tej tragedii… Uciekły więc z Iziumu już po uwolnieniu miasta. Wszystko, co się tam działo, widziały… Zmroziło mnie wtedy. Rozpłakały się. Ich blok stoi obok tego lasu, gdzie chowano ludzi…

— Dużo ludzi uciekło z Iziumu?
— Myślę, że zostało tam ok. 20 proc., ale nawet i oni nie wychodzą z domów. Miasto wygląda jak wymarłe. Mieszkańcy boją się, że w okolicy może ukrywać się jeszcze zabłąkany Rosjanin. Uważają na każdym kroku. Nie mają spokoju. Nawet jeśli nic się nie dzieje, to dzieje się bardzo dużo. My w Polsce nie zdajemy sobie z tego sprawy. Myślimy, że skoro nie ma lecących pocisków, to jest już w porządku. Absolutnie nie jest. Sam złapałem się na tym w Charkowie. To drugie co do wielkości miasto w Ukrainie. Chciałem zobaczyć, jak wygląda miasto po rosyjskich atakach. Przejechałem przez centrum. Nie było widać zniszczeń. Pomyślałem: kurcze, co jest? Widziałem w telewizji, że Charków na początku wojny był mocno bombardowany. Jak na to, co widziałem, zniszczeń nie było za wiele. Ale gdy wyjeżdżałem z miasta, jechałem obwodnicą Charkowa od strony rosyjskiej. Tam dopiero widać, co się działo. Miasto w tej części jest bardzo mocno zniszczone. Gdy sięga się okiem na bloki, nie ma żadnego całego.

Fot. archiwum prywatne

— A Kijów?
— Gdy wyjeżdża się z centrum w stronę Polski, również widać tam wojnę. Ostatnio tamte okolice atakowały drony rosyjskie. Ale od razu wszystko szybko jest sprzątane. Żeby nikomu wojna nie rzucała się w oczy, żeby nie było złych wspomnień. Ulica była naprawiona, a okna załatano dyktą. Można nawet nie zauważyć, że coś się tam stało.

— Ile razy już pan był w Ukrainie?
— Ponad 20 razy. I nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa. Planuję dwa wyjazdy do domów dziecka, ale zanim je odwiedzę, chcę pojechać też do mocno zniszczonego Kupiańska za Charkowem. Chcę jechać z pomocą nie tylko dla mieszkańców, ale do znajomych wojskowych. Tylko ogarnę swoje sprawy i wracam. Mam trochę wędlin, więc nie mogę ich przetrzymywać, żeby nie skończył się termin ważności. To, co mam dla dzieci, nie ma krótkich terminów, więc mogę jechać do nich później. To kwestia tygodnia, może dwóch…

— Śpi pan w Polsce spokojnie?
— Różnie. Czasami za dużo mam w głowie. Teraz, po powrocie z Iziumu, mam słabe spanie. Gdy odetnę się i zasnę, to śpię, ale nawet w ciągu dnia wraca do mnie to, co widziałem. Najtrudniejszy był pierwszy wyjazd, bo pojechałem chwilę po tym, jak odkryto ciała w Buczy. Później, z każdy kolejnym wyjazdem, zacząłem się przyzwyczajać, choć czy można przyzwyczaić się do wojny? Ogarniam wszystko psychicznie i myślę, że dam radę. Tym bardziej że gdy jeżdżę do Ukrainy, daję ludziom nadzieję. To mnie trzyma. Wszystkich nie uratuję, ale zawsze to jakiś gest. Teraz Rosjanie wysadzają elektrownie, więc brakuje prądu. Wcześniej był problem z dieslem, więc woziłem ze sobą paliwo. Teraz diesel już jest, ale z kolei prądu nie ma. Zawiozłem już ponad dwadzieścia agregatów prądotwórczych. W połowie miesiąca na pewno zawiozę kolejne. Zdobywają je kobiety z Niemiec. A gdy wojna się skończy, też będzie trzeba ludziom pomagać. Dopiero się zacznie.

— Wtedy ludzie będą wracać do swoich domów…
— Dla mnie niewyobrażalne jest to, że ucieka się z własnego domu. Bez wiedzy, czy jeszcze się do niego wróci. Czas spędzony na emigracji też nie jest łatwy. Coś o tym wiem, bo piętnaście lat mieszkałem w Północnej Irlandii, w Belfaście. Cztery lata temu wróciłem. Ale wyjechałem tam, bo chciałem. Ukraińcy musieli podjąć decyzję w kilka chwil. Gdy byłem w Belfaście, tęskniłem za Polską. Dlatego wróciłem do domu. Bo miałem gdzie wrócić…

ADA ROMANOWSKA


Bohater naszego tekstu niedługo jedzie z pomocą kolejny raz.




2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5