"Rakiety mnie nie wystraszą. Będę dalej pomagał." Daniel Lewakowski z Mrągowa jeździ z pomocą do Ukrainy

2022-10-19 20:15:05(ost. akt: 2022-10-19 15:41:15)
Daniel Lewakowski

Daniel Lewakowski

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

— Przez cały wyjazd rakiety latały mi nad głową — mówi Daniel Lewakowski z Mrągowa, który jeździ z pomocą humanitarną do Ukrainy. Ostatnio, gdy jechał do Odessy i Mikołajowa, trafił na linię frontu.
— Był pan w Ukrainie w czasie ostatnich rosyjskich ataków rakietowych…
— Nieraz już byłem na linii frontu, wcześniej w Mikołajowie i pod Charkowem. Ale ostatnio, gdy wyjechałem, nie miałem pojęcia, co się dzieje. A czas był wyjątkowo niespokojny. Wyjechałem z tatą w nocy. Wtedy było spokojnie. W ciągu dnia chcieliśmy włączyć radio, ale nie działało. Słuchaliśmy więc muzyki. I cały czas jechaliśmy na linii frontu, nie wiedząc, że nad naszymi głowami latają rakiety. Nie byliśmy tego świadomi! Nie słyszeliśmy nawet alarmów, gdy przejeżdżaliśmy przez mniejsze miejscowości. Muzyka w aucie dobrze je zagłuszała. Ale około południa zajrzałem do internetu. Kolega dał mi znać, żebym uważał, bo w całej Ukrainie jest niebezpiecznie. Wtedy wszedłem na radar, który mam w telefonie, i okazało się, że jestem w piekle.

— I co wtedy robić? Uciekać?
— Pojawił się strach, oczywiście. Ale byliśmy w połowie drogi, więc stwierdziliśmy, że jedziemy dalej. Gdy dojechaliśmy do Odessy, alarmy nie ustępowały. Cały czas było słychać rakiety i drony. Słyszałem też, jak Ukraińcy zestrzeliwują rakiety. To trwało całą noc. Spaliśmy wtedy w zaprzyjaźnionej kurii, a nie w schronie. W pewnym momencie nie zwraca się już uwagi na to, co może się wydarzyć. Ma się świadomość, że rakieta może dolecieć wszędzie. Po tylu razach przestaje się zwracać na to uwagę. Zaczynam nawet już rozróżniać, kiedy rakieta wybucha, a kiedy trafiają ją Ukraińcy. To są inne odgłosy. Gdy słyszy się świst lecącej rakiety, to wiadomo, że nie spadnie ona w miejscu, gdzie się jest, ale dalej. Gdy jej nie słychać wcale, za chwilę walnie w ziemię. Gdy jest zestrzeliwana, nie słuchać jednostajnego świstu, ale serię dźwięków.

— Człowiek do wszystkiego potrafi się przystosować…
— Nie da się non stop siedzieć w schronie. Tym bardziej że rakieta może trafić w każdej chwili i w każdym miejscu. Jasne, schrony są najlepsze w takiej sytuacji, ale takie życie jest niemożliwe.

— Odessa była punktem docelowym?
— Mieliśmy jeszcze jechać w okolice Mikołajowa. W drodze zatrzymali nas wojskowi do kontroli. Już mieli nas puścić, ale dostali informację, że lecą rakiety. Zabrali nas do schronu. Spędziliśmy w nim godzinę. W międzyczasie doszła do nas kobieta z dzieckiem, która pilnie potrzebowała dojechać do szpitala. Dziecko potrzebowało pomocy. Zabraliśmy ją ze sobą. Wieźliśmy ze sobą też pomoc medyczną, więc mogliśmy ją od razu przekazać. Rozdawaliśmy też żywność. Tam prawie nie ma ludzi, zostało może ok. 30 proc. Bo w Mikołajowie od pół roku nie ma wody. Gdzieś niedaleko rozwalono rurę i na tę część Ukrainy nie ma możliwości dostarczania wody. Zbawieniem są punkty, gdzie można pobierać wodę pitną. Mieliśmy paczki dla 150 osób. Wybuchy i świsty cały czas nam towarzyszyły. Można powiedzieć, że przez cały wyjazd rakiety latały mi nad głową.

Fot. archiwum prywatne

— Dlaczego zaczął pan jeździć z pomocą do Ukrainy?
— Kiedy wybuchła wojna, wracałem z żoną z Holandii. Od razu pomyśleliśmy, że trzeba coś zrobić. A że mamy wolne mieszkanie, daliśmy ogłoszenie, że możemy przyjąć jedną rodzinę z opcją, że pojedziemy na granicę i bezpłatnie ją przywieziemy. Zgłosiła się dziewczyna, która mieszka niedaleko Mrągowa. Chciała wyciągnąć z Ukrainy swoją rodzinę. Rozpłakała się, gdy się zgodziliśmy. Później okazało się, że jej bliscy nie będą czekać na nas na granicy, ale dalej. Dotarli w okolice Stryja, który jest ok. 120 km od granicy z Polską. Tam na nas czekali. Pojechałem po ich wtedy sam i nie wiedziałem, co mnie czeka. Miałem wyobrażenie, że jak tylko przekroczę granicę, od razu będą strzelać.

— Wojna to wojna przecież.  
— Dlatego Caritas z Piecek załadował mój samochód do pełna pomocą humanitarną. Nie jechałem pustym samochodem. Zawiozłem pomoc, przekazałem ją, gdzie trzeba i przywiozłem rodzinę do Polski. Myślałem, że na tym się skończy. Ale następnie pomocy potrzebował trener mojej córki, która uczy się gimnastyki w Olsztynie. Jest Ukraińcem, od 20 lat mieszka w Polsce. Też chciał ściągnąć rodzinę. I też po nią pojechałem. Znowu w jedną stronę jechałem załadowanym samochodem.

Fot. archiwum prywatne

— Jak pan łączy pracę z wyjazdami do Ukrainy?
— Prowadzę fitness club w Mrągowie. Dziś już na szczęście, żeby pracować, potrzebuję internetu, więc mogę działać wszędzie. Na miejscu mam fantastycznych pracowników. Ale na miejscu również prowadzę zrzutki na wyjazdy. Zauważyłem, że połowa wpłat wpływa od Ukraińców z Polski i z różnych miejsc na świecie. To niesamowite, że Ukraińcy pomagają Polakowi, który pomaga Ukraińcom.

— Rakiety więc pana nie wystraszyły.
— Mam już w głowie trzy następne wyjazdy. Może to z zewnątrz wygląda, że robię coś wielkiego, ale dla mnie to normalna kolej rzeczy. Po prostu jeżdżę i tyle. Teraz mam dużo towaru dla dzieci, więc będę jeździł do domów dziecka. Mam adresy takich domów, które mają pod swoją opieką ponad 600 dzieci. Są to domy przesiedlone z terenów wojennych. I cały czas dojeżdżają do nich nowe dzieci. Gdy rodzice zginą lub zaginą, one znajdują tam dach nad głową. Jeżdżę do nich często. I te kolejne wyjazdy będę właśnie do nich kierował.

— Oby następnym razem było spokojniej w drodze.
— Dlatego proszę mi życzyć nie tylko szczęścia, ale tyle samo powrotów, ile wyjazdów. To mi wystarczy.

Fot. archiwum prywatne

ADA ROMANOWSKA

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5