Spółdzielnia Jaroty zlicytowała ich mieszkanie w Olsztynie. Mają o to żal, bo przyczyną są nie tylko długi, ale i choroby [INTERWENCJA]

2021-09-05 18:05:02(ost. akt: 2021-09-07 14:49:08)
Renata i Jan Strzyż stracili własne mieszkanie

Renata i Jan Strzyż stracili własne mieszkanie

Autor zdjęcia: Zbigniew Woźniak

Państwo Strzyż przez lata mieszkali w spółdzielczo-własnościowym mieszkaniu w Olsztynie. Ale posypało się zdrowie, a razem z nim pojawiło się zadłużenie. Spółdzielnia Mieszkaniowa "Jaroty" zdecydowała się na licytację lokalu. Słusznie?
Kiedy Renata i Jan Strzyżowie z Olsztyna dostali przydział na mieszkanie w Spółdzielni Mieszkaniowej "Jaroty", byli szczęśliwi. Wcześniej wynajmowali, a teraz w końcu będą mogli być u siebie. Nie spodziewali się jednak, że to szczęście tak szybko pryśnie. Że stracą dach nad głową.

— Przydział dostaliśmy w lutym w 1991 roku. Pamiętam, że wróciłem wtedy z kontraktu w Związku Radzieckim. Jak wróciłem, zostałem już u siebie — wspomina Jan Strzyż z Olsztyna. — Pamiętam, że metr mieszkania kosztował wtedy 700 tys. zł, a po nowym roku już półtora miliona. Zapłaciliśmy za nie spółdzielni w 1996 roku 27,5 tys. zł. Mamy na to pismo. Wtedy tyle kosztował nowy model forda. Niestety mieliśmy też trudności, żeby podpisać umowę notarialną. Brakowało dokumentów, m.in. planu poziomego mieszkania. Spółdzielnia ich nie przygotowała. Nie mogliśmy zatem podpisać umowy u notariusza. Właścicielem mieszkania cały czas była więc spółdzielnia. Niestety czas mijał i do podpisania umowy nigdy nie doszło. Gdybym był wtedy mądrzejszy, nie dopuściłbym do tego. A tak mieliśmy mieszkanie spółdzielcze własnościowe, ale bez aktu notarialnego. Życie mijało, płaciłem czynsz i myślałem, że tak będzie cały czas. Aż miałem zawał.

Pan Jan trafił do szpitala. To był 2001 rok


— Kiedy leżałem w szpitalu, a trwało to półtora miesiąca, mój zakład pracy ogłosił upadłość. Żona pracowała w banku, ale zarabiała niewiele. I właśnie jej pieniądze szły na życie i leki — opowiada Jan Strzyż. — Czynsz wtedy wynosił ok. 600 zł. Opłacaliśmy go z poślizgiem. Musieliśmy zdecydować, na co idą pieniądze w danym miesiącu. Gdy opłaciliśmy prąd, rezygnowaliśmy niestety z czynszu. Ale długi rosły, więc żona wzięła pożyczkę z pracy. Wiedziałem, że gdy się wyleczę, pójdę do pracy. I rzeczywiście po roku tak zrobiłem. Ale miałem wypadek. Wózek widłowy zgniótł mi nogę, więc znowu trafiłem do szpitala. Pieniądze potrzebne były na rehabilitację. Mieliśmy wtedy 10 tys. długu w spółdzielni. Chodziłem o dwóch kulach, nie mogłem znowu podjąć pracy.

Pieniądze były potrzebne. Dlatego gdy pan Jan, dosłownie, stanął na nogi, zaczął zbierać złom.

— Ale cały czas brakowało pieniędzy. Dlatego zdecydowaliśmy, że ile będziemy mogli, tyle będziemy wpłacać do spółdzielni. Był czas, że nie płaciliśmy w ogóle. Miałem kolejny zawał, po którym bardzo podupadłem na zdrowiu. Wiedziałem też, że już nie mam szans na żadną pracę. W dodatku żona straciła pracę. Po prostu firma nie przedłużyła jej umowy — dodaje pan Jan. — W 2016 roku złożyliśmy pismo do spółdzielni, że chcemy zawrzeć umowę spłaty zadłużenia. Że wraz z czynszem chcemy spłacać to, co byliśmy winni. Żona przeszła na emeryturę, więc mieliśmy pewne pieniądze. Ugoda została zawarta, a my miesiąc w miesiąc opłacaliśmy czynsz i dodatkowo 700 zł. Niestety przed zawarciem ugody spółdzielnia uruchomiła już egzekucję komorniczą. Co prawda zawiesiła ją, ale koszty pozostały — relacjonuje.

I opowiada dalej: — Po kilku miesiącach jednak spółdzielnia wypowiedziała umowę, bo brakowało jednej wpłaty. Najgorsze jest to, że my cały czas płaciliśmy zobowiązanie. Okazało się, że zawiniła wcześniej wszczęta windykacja. Komornik zabrał te pieniądze. A spółdzielnia uruchomiła kolejną windykację. U innego komornika. To podwoiło koszty i nasze zaległości. I wtedy zaczęło się najgorsze. Choć cały czas płaciliśmy czynsz i spłacaliśmy zadłużenie, nasza sprawa trafiła do sądu. Miałem kolejny zawał. Zaległość sięgała już 53 tys. zł. Czuję się rozgoryczony, bo pomimo moich wpłat, komornik cały czas miał w swojej ewidencji inną kwotę niż widniała w spółdzielni. Ale przepisy mówią jasno, że wierzyciel, więc spółdzielnia, nie musi informować komornika o wpłatach własnych, a komornik nie musi o to pytać. Czyli jeśli nadpłacałem, te pieniądze nie zaliczyły się na poczet długu. Dopiero po licytacji wierzyciel informuje o wszystkich przelewach.

Fot. Zbigniew Woźniak

Problem spłat, według pana Jana, jest jeszcze jeden. Bo czy one pokrywały dług mieszkania Strzyżów czy lokatorów mieszkających pod zupełnie innym adresem?

— Przez dziesięć miesięcy wpłacałem pieniądze, które spółdzielnia kwitowała wpłatami na inny adres. Numer bloku i mieszkania się zgadzały, ale nazwa ulicy nie. Okazało się, że tamte mieszkanie też było zadłużone. Gdy się zorientowałem, poprosiłem o wyjaśnienie sprawy. W odpowiedzi spółdzielnia oświadczyła, że zmieniła adres. Ale czy również przekierowała wpłaty? Tego niestety nie wiem — podkreśla pan Jan. — Poszedłem nawet do mieszkania, na które szły moje pieniądze. Mieszka tam mężczyzna na wózku. Niestety nie mogłem z nim porozmawiać.

Mieszkanie Jana i Renaty Strzyżów zostało w 2020 roku wystawione przez spółdzielnię na licytację.

— 30 listopada komornik poprosił o wyznaczenie terminu licytacji, a 3 grudnia już go otrzymał. Dziwnie szybko. Licytacja odbyła się 15 stycznia 2021 roku. Byłem na niej. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby sędzia tak często uderzał młotkiem. Mieszkanie zostało sprzedane za 226 tys. zł — zauważa Jan Strzyż. — W tej chwili płacimy 1000 zł najemcy. Do tego opłacamy czynsz i wszystkie opłaty. Wynajmujemy więc własne mieszkanie, choć już nie jest nasze. Długu już nie mamy. Ale mam żal do spółdzielni. Dłużnik to jest nic niewarty śmieć. To człowiek, który ma problemy. Każdy ma inne, a ja naprawdę miałem trudny czas w życiu. Ale spółdzielnia to potęga, z którą się nie wygra. Nikt nie chciał pochylić się nad moją dokumentacją zdrowotną i zaświadczeniami na temat utraty pracy.

— Teraz nie wiemy, co nas czeka w przyszłości. A co, jeśli nowy właściciel będzie miał inne plany co do mieszkania? — nie kryje łez Renata Strzyż, żona pana Jana. — Nigdy bym sobie nawet nie wymyśliła sytuacji, w której się znaleźliśmy. Do dziś ta sytuacja nas przeraża. To mieszkanie było dorobkiem całego naszego życia. Było...

Czy spółdzielnia rzeczywiście musiała zlicytować mieszkanie?


— Państwo Strzyż byli naszymi dłużnikami od 1999 roku. Nie były to wysokie zadłużenia. Ostatecznie w 2004 roku oddłużyli się całkowicie. Wyszli na zero, bo chcieli dokonać przekształcenia ich mieszkania o tytule lokatorskim w mieszkanie ze spółdzielczo-własnościowym prawem do lokalu. Warunkiem było nieposiadanie długów. Kosztowało ich to wtedy około 800 zł. Bo tyle zapłacili za akt notarialny. Od tego momentu zaczęła się jednak równia pochyła — tłumaczy Roman Przedwojski, prezes Spółdzielni Mieszkaniowej „Jaroty”. — Dług z roku na rok był coraz większy. Tylko pod koniec roku mieli już 2 tys. zadłużenia. Po kilku latach było to już ponad 50 tys. zł. Państwo Strzyż nie regulowali opłat bieżących, a do spółdzielni wpływały jedynie kwoty od komornika, które nie pomniejszały zadłużenia, z uwagi na rosnące odsetki. Dług cały czas był na tym samym poziomie. Okazało się jednak, że nie tylko w spółdzielni mają dług. Gdyby chodziło tylko o spółdzielnię, pewnie udałoby im się wyjść z zadłużenia. Ale mieli aż 11 tytułów egzekucyjnych od innych wierzycieli łącznie na kwotę 103 tys. zł. I właśnie z powodu tych licznych wierzycieli musieliśmy zdecydować się na licytację. Była obawa, że jeżeli my nie rozpoczniemy tego postępowania, to może zrobić to inny wierzyciel. Pan Strzyż walczył jak lew, żeby cofnąć tę licytację. Wyprosił ją. Przesunęła się o dwa lata. Niestety uregulowanie należności leżało poza jego możliwościami.

Wówczas w mieszkaniu z Janem i Renatą Strzyż mieszkała córka z dziećmi.  

— Gdy trwało już kolejne postępowanie egzekucyjne, sprawą zajmowała się kurator sądowy. Bo przecież w mieszkaniu były z nią dzieci. Mamy w swoich zasobach jeden budynek z mieszkaniami dla dłużników, a w nim wówczas było jedno wolne. Postanowiliśmy zająć się sytuacją córki osobno i wynajęliśmy jej ten lokal — podkreśla Roman Przedwojski. — Córka opłaca czynsz co miesiąc. Również państwo Strzyż regulują rachunki z nowym właścicielem. Po kilkunastu latach narastającego zadłużenia ta rodzina zmieniła nawyki. Ustały ich kłopoty.

I dodaje: — Mieszkanie zostało sprzedane dokładnie za 259 500 tys. zł. Po licytacji komornik postanowił, że z tej kwoty zostaną pokryte koszty komornicze, spłaci się dług na rzecz spółdzielni, a resztę należy zwrócić dłużnikom, czyli państwu Strzyż. To prawie 176 tys. zł.

Prezes spółdzielni „Jaroty” wyjaśnia też, że wskazany w pozwie z 2012 roku adres stanowił omyłkę pisarską, którą spółdzielnia sprostowała pismem wysłanym w ślad za pozwem. Omyłka pisarska zatem została sprostowana przez sąd, zanim strony tego postępowania wdały się w spór. Sprawa została definitywnie wyjaśniona... 9 lat temu.

ADA ROMANOWSKA
a.romanowska@gazetaolsztynska.pl



Komentarze (3) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. ano #3074679 6 wrz 2021 17:01

    Ci państwo mówią Spółdzielnia ... Spółdzielnia. A Spółdzielnia to my jej członkowie. I dlaczego to my mieliśmy pokrywać zobowiązania za tę rodzinę w nieskończoność?

    odpowiedz na ten komentarz

  2. bob #3074627 6 wrz 2021 10:03

    Pani Kamila Laskowska prosze sie samemu wyprowadzic i zyc spokojnie, swoje madrosci prosze zachowac dla siebie i nie byc madrzejszym jak sie jest

    Ocena komentarza: poniżej poziomu (-11) odpowiedz na ten komentarz

  3. Kamila Laskowska #3074598 5 wrz 2021 19:20

    za takie pieniądze mozna kupic kawalerkę w malym miasteczku i zyc spokojnie.powodzenia

    Ocena komentarza: warty uwagi (24) odpowiedz na ten komentarz

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5