Napisała książkę dla dzieci... o piramidzie w Rapie [ROZMOWA]

2021-02-06 16:45:00(ost. akt: 2021-02-23 11:35:05)
Marta Guzowska

Marta Guzowska

Autor zdjęcia: Wiktoria Korzeniewska

Chciała być jak Indiana Jones i mieć życie pełne przygód. Dziś pisze książki i przygody wymyśla sama. Ostatnia jej powieść dla dzieci dzieje się na Mazurach, w piramidzie w Rapie. Między innymi o niej opowiada Marta Guzowska, pisarka i archeolożka.
— Archeolog zaczyna pisać kryminały… Dla zabicia czasu?
— Skąd! Archeolog zazwyczaj nie dysponuje nadmiarem czasu do zabijania. (śmiech) Ale nie dysponuje nim też świeżo upieczona mama, a ja zaczęłam pisać, kiedy właśnie po raz pierwszy zostałam mamą. Wszyscy moi znajomi pojechali na wykopaliska, a ja zostałam z niemowlęciem, ukochanym, wyczekanym, ale — z ręką na sercu — strasznie nudnym. Z jednej strony byłam więc wyczerpana, jak każda mama niemowlęcia, a z drugiej — nosiłam w sobie taką tęsknotę za wykopaliskami, za wolnością, że musiałam coś z nią zrobić. Postanowiłam pisać. I chyba nieźle to wyszło, bo właśnie za mój debiut „Ofiarę Polikseny” dostałam Nagrodę Wielkiego Kalibru, najważniejszą polską nagrodę dla powieści kryminalnych i sensacyjnych. Już wtedy chyba przeczuwałam to, co powiedziała Toni Morrison: „kiedy przestaję pisać, pozostaje mi tylko życie…”

— A skąd w ogóle miłość do archeologii?
— Chyba z dzieciństwa. Chyba, bo rzeczy z dzieciństwa zazwyczaj sobie nie uświadamiamy. Ale mój tata pracował w latach 70-tych i 80-tych na tzw. kontrakcie w Libii, był geodetą. Spędziłam w tym kraju wiele czasu i wtedy pokochałam śródziemnomorski upał i starożytne ruiny. Ale potem o tym zapomniałam. Chciałam zostać matematyczką, serio! Tylko że kiedy byłam w trzeciej klasie liceum, na ekrany weszli „Poszukiwacze zaginionej Arki” i przypomniałam sobie starą miłość. Przyszłam do domu i obwieściłam, że zostanę archeologiem. Chociaż, jak się szybko okazało na studiach, archeologia nie ma, oczywiście, nic wspólnego z tym, co na filmie. Okazała się jeszcze ciekawsza.

— Ale przyszedł czas, żeby pisać książki dla dzieci… I na „Detektywów z Tajemniczej 5”.
— To zasługa moich dzieci. Kiedy były już trochę odrośnięte, a ja dałam już się poznać jako pisarka kryminałów dla dorosłych, przyszły do mnie któregoś dnia i mówią: mamo, my wiemy, że ty musisz pisać, ale dlaczego my nie możemy tego przeczytać. To niesprawiedliwe! Pomyślałam sobie: to rzeczywiście okropnie niesprawiedliwe. Bo mama-pisarka to nie jest szczyt szczęścia. Ciągle mówi: nie przeszkadzajcie mi, bo piszę! Więc chciałam zrobić dzieciom prezent. I dlatego rodzeństwo bohaterów z „Detektywów” Piotrek i Jagoda, jest wzorowane właśnie na nich. Piotrek, spokojny i analityczny, to trochę mój syn, a Jaga — dynamiczna i łatwo wpadająca w złość, a poza tym przekonana, że zawsze ma rację, to w stu procentach moja córka. Oczywiście moje dzieci rosną, a bohaterowie książek nie.


— I przyszedł czas na „Zagadkę mazurskiej mumii”. Piramida w Rapie potrzebuje rozgłosu?
— O to musi pani spytać moich cudownych przyjaciół Martę Burą i Janusza Janowskiego, którzy dokonali pomiarów piramidy i przyczynili się do jej konserwacji, a prywatnie są jej sąsiadami, bo mieszkają kilka kilometrów dalej. Ten tom jest też prezentem dla nich, oraz Weroniki, córki Janusza. Ale piramida w Rapie jest miejscem tak klimatycznym, że aż prosi się o akcję mrocznej powieści.

— Skąd w ogóle pomysł, żeby akcję książki umieścić na Mazurach?
— Właśnie z wizyty u Marty i Janusza. Poza tym staram się umieszczać akcję „Detektywów” w różnych ciekawych miejscach w Polsce. Zależy mi na tym, żeby czytelnicy, oprócz rozrywki, łyknęli małą dawkę wiedzy.

— Powiedziała pani kiedyś, że dla dzieci pisze się o wiele trudniej, bo mają detektor ściemy. Czyli?
— Żeby pisać dla dzieci, trzeba myśleć jak dzieci. Brzmi łatwo, ale jest cholernie trudne. Zawsze podczas pisania moich powieści zastanawiam się, jaka jest w tym momencie perspektywa dziecka. A może od problemów, które nam się wydają ważne, dla niego ważniejsze jest, że zerwały mu się ukochane, niebieskie sznurówki. I to naprawdę jest ważne, trzeba pokazać bez oceniania, co ma priorytet. Trzeba pisać, jak mówię, z uchem przy ziemi. Poza tym w powieściach dla dzieci, a już szczególnie w powieściach detektywistycznych dla dzieci nie wolno pozostawiać żadnych luźnych wątków. To jest właśnie doskonała ilustracja tzw. strzelby Czechowa, która zawieszona na ścianie w pierwszym akcie, musi wypalić w ostatnim.

— A pani jakim była dzieckiem?
— Spokojnym i chorobliwie grzecznym. Ale to dlatego, że od kiedy nauczyłam się czytać (a moja mama twierdzi, że nauczyłam się wcześnie), istniały dla mnie tylko książki. Więc można mnie było spokojnie zostawić samą w domu, bo wiadomo było, że jak rodzice wrócą, to będę robić to, co robiłam, kiedy wychodzili — czytać!


— I o czym pani marzyła, gdy była mała?
— Czytanie to marzenie o innych światach. A ja nie tylko o nich marzyłam, ale chciałam je naprawdę zobaczyć. Wtedy, w PRL-u, to było mało realne, więc kontrakt taty w Libii był gwiazdką z nieba. Okazało się, że kocham nie tylko marzyć o podróżach, ale też naprawdę podróżować. Chciałam znaleźć się „gdzieś indziej”. Do dziś uwielbiam to „gdzieś indziej”, gdzie mnie jeszcze nigdy nie było.

— Podobno planuje pani dziewięć żyć. To kim chce pani zostać w przyszłości? 
— Może jednak tą matematyczką… Nie, to żart, na to już chyba za późno. Ale ja nie planuję, tylko czekam, aż kolejne życie samo się pojawi. Pisarką też nie planowałam zostać…

— Tylko o jednym pani życiu można napisać książkę. Co by się znalazło w rozdziale pierwszym „Mieszkałam w wielu miejscach na świecie, nie zawsze bezpiecznych”?
— Turcja w czasie wielkiego trzęsienia ziemi w 1999 roku. Grecja w tym samym roku: tam ziemia też się trzęsła i to kilka razy. Do dziś pozostał mi paniczny strach przed trzęsieniem ziemi, to potworna siła natury wobec której człowiek czuje się całkowicie bezradny. Izrael w czasie drugiej intifady. To nie były wesołe miejsce, ale człowiek jest odporny, więc ja i wszyscy moi przyjaciele, którzy wtedy tam mieszkali, wyrobiliśmy sobie czarne poczucie humoru. Baliśmy się jeździć autobusami, które często wylatywały w powietrze, a na taksówki nie było nas stać. Nigdy w życiu nie chodziłam tyle na piechotę!

— A co w drugim rozdziale „Wiedeń. Miasto najlepsze do życia”?
— Tu osiadłam, kiedy mój syn miał 2 latka, a mąż niespodziewanie dostał pracę w cesarskim mieście, więc podjęliśmy decyzję o przeprowadzce, bo pisać można przecież wszędzie. Wiedeń to naprawdę cudowne miasto, a najcudowniejsze jest w nim to, że naprawdę jest zupełnie inne, niż to, co widzą turyści. Trzeba po prostu zlizać lukier z wiedeńskiego tortu, a pod spodem kryją się niespodzianki. Uwielbiam tu mieszkać, ale na pewno nie zostanę tu do końca życia — w końcu tak wiele jest jeszcze miast, w których nie mieszkałam. Niech no tylko dzieci wylecą spod naszych skrzydeł, od razu ruszam w drogę!

— No i zakończenie: jakie marzenia do realizacji przed panią?
— Wrócić do Grecji. Tęsknię za tym krajem jak głupia. Lubię myśleć, że żyłam tam w poprzednim wcieleniu. Kto wie, może w minojskim pałacu na Krecie?

ADA ROMANOWSKA

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5