Władysław Katarzyński "Mój Olsztyn": O matematyku, który stawiał zera

2019-05-10 13:17:00(ost. akt: 2019-06-10 13:19:49)
Nowy Rok 1958, Szkoła Podstawowa nr 1. Ja w pilotce po prawej

Nowy Rok 1958, Szkoła Podstawowa nr 1. Ja w pilotce po prawej

Autor zdjęcia: Władysław Katarzyński

Strajk nauczycieli wzbudził wielkie emocje, a jednocześnie wspomnienia ze szkolnych lat. Np., jakich nauczycieli czasów zapamiętaliśmy, czy tych, co nas czegoś nauczyli, czy tych, co nam dali szkołę. Myślę, że jednych i drugich.
Pierwszego września 1956. Idę, pierwszoklasista, objuczony tornistrem do szkoły. Moja podstawówka, „jedynka”, mieści się przy ulicy Moniuszki (stoi tam do dzisiaj). Po drodze, wzdłuż ulicy Niedziałkowskiego, po jednej i drugiej stronie rząd zburzonych kamienic, podpalonych przez czerwonoarmistów w styczniu 1945 roku. Tu i ówdzie na murze napisy farbą „Min niet!”. Na chodnikach stoją słupy po latarniach gazowych, prąd doprowadzono kilka lat wcześniej. Nagle przelatuje nade mną samolot. Zagapiony, walę głową w słup i natychmiast na czole wyskakuje mi guz wielkości śliwki. Przychodzę zalany łzami do szkoły, w drzwiach wita uczniów nasza przyszła wychowawczyni pani Kobylańska. Ze słowami: „Ten chrzest szkolny zapamiętasz do końca życia!”, bierze mnie do pokoju nauczycielskiego i przykłada nóż do czoła. Zapamiętałem ten dzień i panią Kobylańską też.

Była to zacna i troskliwa osoba, mająca bardzo dobry kontakt zarówno z wychowankami, jak i rodzicami. W szkole nie sprawiałem większych kłopotów (poza szkołą tak). Ale tam lekcji wychowawczych udzielał nam, psotnym chłopakom z Zatorza, dzielnicowy, który do naszej kamienicy zaglądał dość często (dzisiaj nie wiem, kto jest moim dzielnicowym).

Pewnego dnia pani Kobylańska poinformowała nas, że w szkole odbędą się szczepienia, zmora każdego uczniaka. Kiedy nadszedł ten „czarny” dzień, schowałem się za barakiem (tak, tak, młodsze klasy „jedynki” uczyły się wtedy w murowanym baraku!). Tymczasem wychowawczyni, z zeszytem w ręku, z wpisanymi w nim naszymi nazwiskami, pilnowała, aby każdy z jej uczniów został zaszczepiony, więc wchodzący do gabinetu i wychodzący stamtąd delikwent był dwa razy odnotowywany. Kiedy znienacka się pojawiłem wśród kolegów, zrobiła wielkie oczy: „Nie mam cię tu odhaczonego! Gdzie byłeś?”. „Właśnie wyszedłem z gabinetu!” — odparłem, kłamiąc w żywe oczy. I na dowód tego pokazałem ślad po szczepieniu, zrobiony przez siebie chemicznym ołówkiem, kiedy byłem poza barakiem. Moja wychowawczyni była jednak czujna i szczepienia w tym dniu nie uniknąłem. O tym zdarzeniu dowiedzieli się rodzice.

Z tamtych lat, kiedy już byłem w starszych klasach, pamiętam też rusycystę. Był to, jak szkolna wieść głosiła, jakiś zruszczony Polak, repatriant, który przeszedł szlak bojowy od Lenino do Berlina. Podczas jego zajęć uczniowie stawali na głowach: czytali „Przegląd Sportowy”, grali w karty, strzelali ze skobelków itp. Miał zwyczaj, kiedy byliśmy zajęci czym innym niż lekcja, podkradać się z tyłu i — posługując się zwiniętą gazetą — walić przeszkadzającego z rozmachem przez plecy, cedząc z satysfakcją: „No, swołocz! A masz, a masz!”.

Z tamtych czasów wspominam także panią Polakową, nauczycielkę przyrody. Była bardzo wymagająca (do dzisiaj potrafię odróżnić pantofelek od ameby). U pani Polakowej, osoby nieco ekscentrycznej (kiedy robiła nam sprawdziany, siadała na krześle ustawionym na stole nauczycielskim, żeby mieć oko na ściągających), trzeba było robić zielniki. Rośliny zbierało się i zasuszało przez cały rok i to właśnie zielniki były jednym z ważnych kryteriów otrzymania dobrej oceny. Kiedyś przyniosłem na zakończenie roku aż dwa zielniki, co wzbudziło jej niekłamany podziw. Po krótkim śledztwie wydusiła ze mnie, że jeden z nich, jeszcze przedwojenny, znalazłem na strychu naszej poniemieckiej kamienicy. Za karę musiałem nauczyć się nazw łacińskich moich roślin.

Któregoś dnia dostąpiłem zaszczytu mianowania przez inną moją wychowawczynię, panią Król, gospodarzem klasy. — Muszę na chwilę wyjść — powiedziała zaraz po tym wyborze. — Pilnuj żeby był tu porządek!
Tak bardzo przejąłem się tą rolą, że podczas jej nieobecności wdrapałem się na stół nauczycielski i, gwiżdżąc, zacząłem uciszać klasę. Niespodziewanie weszła pani Król i zdjęła mnie z funkcji.

Z tamtych lat ciepło wspominam panią Sakowicz, polonistkę, która nauczyła nas, jak uczyć się wierszy na pamięć, zainteresowała poezją romantyzmu i panią S., matematyczkę, ładną i zgrabną. Kiedy prowadziła lekcje, siedzący w pierwszym rzędzie chłopcy (sadzano tam najbardziej niesfornych) wysuwali pod stół nauczycielski nogi z butami, na których było przyklejone lusterko z Bardotką, sięgając przez to wzrokiem tam, gdzie...

Potem na przerwach dzielili się wrażeniami. Może dlatego matematyka była i nadal jest moją piętą achillesową. A jeśli już o niej mowa, wspomnę tu inną barwną postać — matematyka, pana M. z II Liceum Ogólnokształcącego, który słabeuszom stawiał w dzienniku zera. Kiedyś w jednym okresie wlepił mi z siedem, co groziło nieotrzymaniem promocji do następnej klasy. Potem jednak zreflektował się i tuż przed końcem roku, mówiąc: „Z ciebie i tak matematyk nie będzie”, wstawił mi siedem trój. Jakiś czas później spotkałem go kiedyś na starówce. Szedł na piwo. Pogadaliśmy sobie, pośmialiśmy. Jakim cudem zaliczyłem więc matematykę na maturze? Ściągę przemyciła mi pani od historii — nie pamiętam już jej nazwiska. Miała słabość do piszących wiersze, a ja już wtedy wiersze pisałem.

Władysław Katarzyński





Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. stelios #2745078 10 cze 2019 20:43

    Bardzo fajny felieton. Dobrze jest posłuchać starszego co ma coś ciekawego do opowiedzenia.

    Ocena komentarza: warty uwagi (3) odpowiedz na ten komentarz

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5