Władysław Katarzyński "Mój Olsztyn": Klient nasz pan! Czy na pewno?

2019-06-10 12:46:06(ost. akt: 2019-06-10 12:52:04)
Inicjatywa prywatna na Rynku Końskim

Inicjatywa prywatna na Rynku Końskim

Autor zdjęcia: archiwum

„Na zwróconą uwagę ekspedientce, że nierówno odkroiła sześć plasterków wędliny, wręczyła mi nóż, mrucząc: Niech pan sobie oderżnie! To jeden z wpisów umieszczonych w książce życzeń i zażaleń z Olsztyna z lat sześćdziesiątych.
Ten felieton będzie o handlu i trochę o usługach. To było tak jak w scenie z komedii „Nie lubię poniedziałków”. Rano przed drzwiami naszego mieszkania znajdowaliśmy butelkę z mlekiem. To usłużny syn znajomej mojej mamy, sklepowej ze sklepu spożywczego PSS „Społem” z Jagiellońskiej, przed pójściem do szkoły świadczył nam tę usługę.

O siódmej pojawiał się zatrudniony na kolei wozak w zaprzęgniętej w konie zielonej budce z przyczepką pełną węgla (ojcowski deputat kolejowy) i zwalał go na podwórko. Wrzucenie węgla do piwnicy po szkole to było moje zadanie, nastolatka. Pamiętam, jak kiedyś przejęci ideą akcji Niewidzialna Ręka (pomoc starszym i kalekim osobom) wrzuciliśmy węgiel do piwnicy znajomemu dziadkowi. Tyle że nie do jego piwnicy, tylko sąsiada. Raban na całą kamienicę!

W sklepach zaopatrywaliśmy się głównie w chleb i wędliny, w warzywnych w owoce i warzywa, ale tylko poza sezonem, bo w sezonie od maja do października mieliśmy je z naszego ogródka. W warzywniakach stały w wielkich beczkach pyszne kiszone ogórki i kapusta, które wydawano klientom. Na naszą prośbę, kiedy w sklepie nie było akurat nikogo, znajoma sklepowa wręczała nam cienką plastikową rurkę i pozwalała pić przez nią słono-słodki sok. Wychodziliśmy opici jak bąki.

W sklepach ekspedientki przysypywały do pojemnika na wadze cukier z worków i mąkę, porcję produktów odkrajano również z brył marmolady i smalcu, zanim nie zaczęto tego wszystkiego paczkować. Rarytasem w sklepach były cytryny i pomarańcze. Kiedy przyszła taka dostawa do Delikatesów na starówce, ustawiały się po nie kolejki. Dostawaliśmy je tylko przy nadzwyczajnych okazjach, np. na Boże Narodzenie, imieniny czy urodziny. Ostatecznie można było iść na Koński Rynek, gdzie sprzedawali je szczęśliwcy posiadający rodzinę za granicą.
Handel był w czasach mojego dzieciństwa uspołeczniony, a ceny narzucane odgórnie, ale kwitł zarazem czarny rynek. W naszej kamienicy mieszkał na przykład pan E., handlarz złotem, drogimi zegarkami i bursztynem, po który jeździł do Gdańska. Pamiętam, jak paradował po mieście obwieszony złotymi bransoletami i łańcuchami.

Na co dzień delektowaliśmy się oranżadą w proszku, zlizując ją nawilżoną z dłoni czy też pijąc w płynie z butelki zaopatrzonej w zatrzask. Rozlewnia oranżady znajdowała się na rogu Jagiellońskiej i obecnej Tczewskiej. Na festynach, na przykład koło wudeku czy też na popularnym Karolku, czyli placu Karola Świerczewskiego dziś Targu Rybnym, była sprzedawana w budce cukrowa wata i woda sodowa z sokiem z saturatorów. Dorośli stali w kolejkach po piwo. Jeden gatunek, produkowany w olsztyńskim browarze, piwo niepasteryzowane. Po pięciu dniach nie do spożycia. Otworzyłeś butelkę, wylewało się.

W tamtych czasach za takimi produktami, jak zagraniczne czy też polskie buty dobrej jakości (mama raz wydała na nie pół pensji), trzeba było się nachodzić lub wystać. Pan Romek, dzisiaj wolny strzelec, wspomina, że jeździł z wędzonymi węgorzami do radomskiego Radoskóru, żeby wymienić je u kierowników zakładu na buty w stylu włoskim.

Do produktów luksusowych należały nylonowe płaszcze, swetry dobrej jakości, dżinsy. Te ostatnie ( 7 dolarów za sztukę), kupowało się za bony PKO w sklepie Peweksu na starówce. Bony i dolary można było nabyć u cinkciarzy na Końskim Rynku. Brakowało wysokogatunkowych tkanin, ocynkowanych i emaliowanych naczyń. Po naszych domach chodzili Cyganie, oferując patelnie. Zużyte, z dziurami, łatali i sprzedawali jak nowe.

Ludowa władza, lansując hasło „Klient nasz pan”, w 1954 roku wprowadziła książki życzeń i zażaleń. Wisiała sobie taka w widocznym miejscu, przepasana sznurkiem, na sznurku był też zawieszony chemiczny ołówek. Po latach wydawca „Kalendarza Olsztyna” Tomek Śrutkowski pokazał mi jedną z takich książek. Jeden z wpisów zacytowałem na wstępie. Niektóre były dość zabawne. Ale czytałem gdzieś i taki, z restauracji: „W restauracji nie ma noży, personel tłumaczy, że klienci kradną, więc czym mamy jeść? Zębami!” — to wpis innego klienta.
W połowie lat 70. w Olsztynie pojawiły się wzorowane na handlu w NRD supersamy. Klient ładował sobie towar do koszyka, potem pojawiły się wózki.

Jeden z tych sklepów był na rogu Jagiellońskiej i Niedziałkowskiego. To okazja dla takich gości jak mój kolega Stopa z Zatorza, drobny złodziejaszek. Wchodził do sklepu z kotem za pazuchą, tak żeby jego łeb wystawał na zewnątrz. W środku kota wypuszczał, ładował dwa, trzy wina marki „jabol” i wynosił je dla kolegów. Zaś kot, korzystając z okazji, wyżerał smakołyki z półek. A potem, jak kiedyś wrócił system kartkowy, który wymaga osobnego felietonu. I stanie w kolejkach przez trzy dni i noce za segmentem dziecięcym „Alik”, wyjazdy na „ruski” bazar do Białegostoku po kolorowy telewizor „Rubin”, o czym też przy okazji napiszę.
Wreszcie nadeszły czasy wolnego rynku, pole do popisu dla osób z inicjatywą, takich jak pan Zbyszek z Olsztyna, który zbił na tym duże pieniądze.

Otóż pan Zbyszek, który podejrzał kiedyś gdzieś w kraju, jak handluje się chrupkami z automatu, odkupił taki automat i stanął z nim na juwenaliach w Kortowie. Od klientów nie mogłem się opędzić! — wspomina. — Potem przeniosłem się na wiadukt przed Zatorzem i tam to sprzedawałem. Wkrótce zarobiłem na mercedesa! Ale potem wprowadzili chrupki paczkowane i interes upadł!

Władysław Katarzyński

Komentarze (5) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Kolejarz #2786099 | 88.156.*.* 4 wrz 2019 19:07

    Wydaje mi się, ze pierwsze super samy powstały w Olsztynie w połowie lat 60., a nie 70. Wspomnienia napisane bardzo ciekawie. Obok kuźni był sklep warzywniczy, który nazywaliśmy "na gruzach". Mógłbym tak jeszcze długo pisać o sklepach, ulicach, kinie Zatorze itd. W pierwszej klasie SP1 uczył się ze mną Marek Kowalewski - młodszy syn powszechnie szanowanego piekarza. Co on teraz robi? Może to przeczyta. Uczyła nas w Ic w 1957/58 pani Zaleska (nie mam polskich czcionek). Pamietam panie, które sprzedawały w tej piekarni.

    odpowiedz na ten komentarz

  2. Z Żeromskiego #2745610 | 24.228.*.* 12 cze 2019 00:18

    Na Żeromskiego( (róg Puszkina) była piekarnia przesympatycznego Pana Pokojskiego z przepysznymi bułkami i gorącym chlebem :)

    Ocena komentarza: warty uwagi (3) odpowiedz na ten komentarz

  3. po chleb u Pana Kowalewskiego stało #2744981 | 88.156.*.* 10 cze 2019 16:27

    sie w małej piekarni i na dworze na ul. Waryńskiego. Co kilkadziesiąt minut otwierały sie drzwi w środku sklei i Pan Kowalewski wnosił na ramieniu ...... długiej desce ...... gorące, okrągłe , duże bochny chleba, ssuwał je na półki i były sprzedawane na bieząco i za kilkadziesiąt minut znowu nastepna porcja i tak aż do obsłużenia całej kolejki. Chleb był pachnący, gorący więc nie zawsze donosiło sie go do domu w całości. Najsmaczniejsza była przypieczona skórka. Po drodze zachodziło sie jeszcze do kuźni, która była na początku ulicy Limanowskiego żeby popatrzeć jak podkuwaja konie, jak buchaja iskry ognia jak kuje sie rozgrzane do czerweonosci podkowy, które przykłada sie do końskich kopyt i wbija grubymi gwożdziami. Do dziś mam ten widok w oczach i zapach prszypalanych kopyt

    Ocena komentarza: warty uwagi (10) odpowiedz na ten komentarz

  4. handel na Końskim Rynku #2744977 | 88.156.*.* 10 cze 2019 16:11

    przy ul. Okrzei/ Sienkiewicza/ Żeromskiego, to dopiero był folklor. Jajko kosztowało 5 groszy, a jego świezość badało sie przez potrząsanie. Jak nie chlupotało znaczy sie było świeże. Śmietane kupowało się na sloiki ale najpierw probówało sie jej czy nie czyc mąki i czy nie śmierdzi krowił łajnem. W tym celu sprzedajca wylewała kropę śmietany na wierzch dłoni kupującej a ta smakowała. NA ROGU UL. jagiellońskiej i żeromskiego była tzw. Tania jatka - mięso z uboju z konieczności. tam sie działo......., a po chleb chodziło sie do pana KOWALEWSKIEGO na ul. Waryńskiego. KOSZTOWAŁ 1 złoty a bochenki były duże okrągłe z nalepką i dziurką zrobiona palcem piekarza, a jak pachniał a jaki był gorący, bo stało sie po niego w kolejce godzinami. W tej piekarni można było kupić tez mleko na rozlew z konew 25 litrowych. Chodziło sie z kankami po mleko, a landrynki o cudownym smaku i kolorze były na wagę, a jak smaczny choc bardzo śmierdzący był ser tzw. szwajcarski czyli żółty. TO BYŁY PIĘKNE DNI ........

    Ocena komentarza: warty uwagi (7) odpowiedz na ten komentarz

  5. zatorzak #2744900 | 5.173.*.* 10 cze 2019 13:29

    " stopa" licho skończył,żona pogoniła z domu,Rysiek S ( ugotował) się w kotle MPEC,Jerzy K zmarł dawno temu był katem z Z.K.Z tej starej gwardii pozostała wokalistka dawnej restauracji Pod Żaglami.

    Ocena komentarza: warty uwagi (11) odpowiedz na ten komentarz

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5