O czym pisze miejski pisarz? [ROZMOWA]

2019-06-09 14:00:00(ost. akt: 2019-06-08 09:19:17)
Marcel Krueger: Pracuję jako autor książek podróżniczych, piszę dla irlandzkich i angielskich czytelników o Irlandii z niemieckiej perspektywy

Marcel Krueger: Pracuję jako autor książek podróżniczych, piszę dla irlandzkich i angielskich czytelników o Irlandii z niemieckiej perspektywy

Autor zdjęcia: Ewa Mazgal

Marcel Krueger od miesiąca jest miejskim pisarzem w Olsztynie. Na blogu opowiada o sobie, historii swojej rodziny, dzieli się spostrzeżeniami na temat miasta. Zapytaliśmy, co go do nas sprowadziło i czy znalazł w sobie coś polskiego.
— Marcel, skąd pan pochodzi?
— Z Solingen.

— O, to miasto znane z produkcji noży.
— Tak. Solingen jest znane z produkcji noży, tutaj urodził się Adolf Eichmann i tu w 1993 roku w podpalonym przez neonazistów domu zginęło pięć Turczynek. Ja jestem niezależnym autorem i tłumaczem z angielskiego i od 13 lat mieszkam w Irlandii.

— Dlaczego właśnie tam?
— Z Niemiec do Irlandii wyjechałem w 2006 roku, bo tam dostałem pracę jako autor tekstów reklamowych i tłumacz. Miałem zamiar spędzić w Irlandii 2 lub 3 lata, zdobyć doświadczenie i wzbogacić swoje CV. To był też czas, kiedy w Niemczech nie bardzo mi się podobało. Natomiast bardzo spodobała mi się Irlandia.

— Irlandia podoba się również wielu Polakom. Znajdują tam po prostu pracę. A panu co się tam podoba?
— Po części mieszkam tam też z powodu pracy. Pracuję jako autor książek podróżniczych, piszę dla irlandzkich i angielskich czytelników o Irlandii z niemieckiej perspektywy. A to, co mnie najbardziej w Irlandii zachwyciło, to ludzie. To kraj o wiele mniejszy niż Niemcy. I zupełnie inaczej wygląda tam życie kulturalne i literackie.

— W Irlandii jest lepiej?!
— Przede wszystkim powinienem zacząć od tego, że nie skończyłem studiów dziennikarskich ani takich uprawniających do tłumaczeń, więc to, co robię, robię dzięki swojej pracy i zdobytemu doświadczeniu. W Niemczech bez przygotowania akademickiego trudny jest dostęp do życia literackiego. W Irlandii po prostu powiedziałem, że jestem pisarzem i przyjęto mnie z otwartymi ramionami.

— To przejdźmy do literatury i do naszego regionu. Jest pan autorem książki „Von Ostpreussen in den Gulag”. Opowiada pan w niej o swojej babci. Kim była?
— Babcia Cecilie Barabasch pochodziła z Łęgajn (a jak mówiono u mnie w domu Lengaynen). Jej rodzice mieli duże 70-hektarowe gospodarstwo. W 1945 roku, kiedy miała 21 lat, wkroczyła Armia Czerwona i babcia została wywieziono do obozu pracy.

— Dokąd?
— Była w różnych obozach pracy. Pracowała w kołchozie, pracowała w fabryce, pracowała przy budowie dróg — do 1949 roku. Nigdy już nie wróciła do Łęgajn. Zresztą jej rodzina wjechała stąd już w 1945 roku i zamieszkała w zachodnich Niemczech. Babcia do niej dołączyła.

— Opowiadała o wojnie i łagrach?
— Opowiadała mi bardzo wiele, o wiele więcej niż swemu synowi, czyli mojemu ojcu. Były to jednak małe krótkie opowieści. Takie fragmenty z życia tutaj, w Łęgajnach czy też w gułagu. Nigdy jednak nie poznałem tej historii od początku do końca.

— Czyli musiał ją pan zrekonstruować?
— Zrobiłem to, co często pojawia się w literaturze anglojęzycznej — sam stałem się współbohaterem książki. Babcia zmarła w 2009 roku, a ostanie lata cierpiała na alzheimera. Kiedy opisałem jej losy, była już niestety chora. Postanowiłem, że luki w tej historii zapełnię w innym sposób. Przeprowadziłem wywiady z kilkoma starszymi paniami, które — podobnie jak moja babcia — trafiły do obozów pracy na Uralu. Opowiedziały mi o codziennym życiu w gułagu. Wplotłem też swoje relacje z podróży do Polski i na Ural.

— I jak było na Uralu?
— Bardzo dobrze, choć przed wyjazdem wszyscy mnie ostrzegali, bo nie znam języka, że mnie okradną. Nigdy, choć byłem w Rosji kilka razy, nic takiego się nie stało.

— Czy na Uralu są ślady po tych obozach? Chociażby tablice?
— Nie. Nie znalazłem żadnych śladów, choć wiedziałem, dokąd mam pojechać, i odwiedziłem większe miasta i małe miasteczka. Jeśli są tablice, to przypominają o zasłużonych sowieckich budowniczych ZSRR. Ostanie obozy pracy zostały zamknięte pod koniec lat 40. XX wieku. Natomiast dawni żołnierze Wehrmachtu byli więzieni dłużej.

— W niektórych miastach są takie miejsca, które nazywa się „niemieckim gospodarstwem” albo „niemiecką dzielnicą”, ale mieszkańcy już nie wiedzą, dlaczego. Teraz z Uralu przeskoczmy do Olsztyna i Franciszka Nerowskiego, pana ciotecznego dziadka, nauczyciela, członka Związku Polaków w Niemczech, żołnierza Wehrmachtu i agenta polskiego wywiadu.
— To nie jest taki duży skok, bo na losy wielu rodzin wpłynęła wielka historia i państwa totalitarne. Historia Franza czy Franciszka jest dla mnie, także jako pisarza miejskiego, interesująca szczególnie. Natrafiłem na nią, kiedy zacząłem spisywać historię babci. Wcześniej byłem przekonany, że była Niemką urodzoną w niemieckiej rodzinie. Franciszek i Cecylia byli przyrodnim rodzeństwem. On miał niemiecki paszport, ale czuł się bardziej Polakiem.

— Franz za współpracę z polskim wywiadem został skazany na karę śmierci i ścięty w 1942 roku. Jego historię opisał pan dokładnie na blogu, a kiedy ją czytałam, przypomniało mi się rodzeństwo Sophie i Hansa Scholl'ów, których hitlerowcy zamordowali w taki sam sposób.
— Historia Franciszka jest tragiczna, ale dla mnie jako opowiadacza historii niezwykle interesująca. Inaczej do niej podchodzę niż do historii babci, która była mi bliska. Nie tak osobiście.

— Co pan jako pisarz będzie robił w Olsztynie?
— Będę pisał książkę o Franzu. Wydaje mi się, że wbrew pozorom bardzo wiele mnie z nim łączy. On jedyny z całej rodziny wyjechał stąd i zamieszkał w Berlinie, gdzie pracował w Banku Słowiańskim. Ja też jestem jedyny w rodzinie, który wyjechał z Solingen. Wydaje mi się to dobrym punktem wyjścia do rozważań nad tożsamością.

—Takich ludzi jak pan, nazywanych ekspatami, jest dzisiaj wielu. Co się dzieje z ich tożsamościami? Są zagrożone?
— Nie widzę żadnego zagrożenia, choć wśród polityków i w mediach pokutuje przekonanie, że człowiek może mieć tylko jedną tożsamość i jest to zawsze tożsamość miejsca, w którym przyszedł na świat. Ja jestem zdania, że można w sobie łączyć dwie albo nawet trzy tożsamości. Moje życie i pobyt za granicą odbieram bardzo pozytywnie, ale często bywam w Niemczech i oddalenie daje mi inną perspektywę patrzenia na nie. Jako Niemiec w Irlandii patrzę na nią jako outsider i to też jest wzbogacające. Ale zdaję sobie sprawę, że jestem — jako biały Europejczyk — w sytuacji uprzywilejowanej.

— Czy znajduje pan w sobie cokolwiek polskiego?
— Podobnie jak Polacy uwielbiam chleb i lody. Czuję podobną jak Franz fascynację polska kulturą, czytam polskie książki i oglądam polskie filmy. Robię to z własnej potrzeby, ale też po to, by zrozumieć Franza.

— Co pan czytał ostatnio?
— „Mordor kommt und frisst uns auf”.

— A, to książka Ziemowita Szczerka „Przyjdzie Mordor i nas zje”.
— Tak. Ta książka wykorzystuje stereotypy. Polacy, tak jak Niemcy, mają swój „dziki Wschód”. I Polacy w poszukiwaniu przygód jadą na Ukrainę, a Niemcy do Polski.

— Jak pan czuje w Olsztynie?
— Zanim wyjechałem do Polski i w Niemczech, i w Irlandii, słyszałem, że to dziki kraj, gdzie ludzie dużo piją, chodzą w dresach i gdzie są betonowe bloki. A ja jestem w Olsztynie już po raz czwarty i jestem w urokliwym, średniej wielkości mieście w środku Europy.

Autor: Ewa Mazgal
Tłumaczenie: Kornelia Kurowska, prezes Fundacji Borussia

Komentarze (2) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. XYZ #2744766 | 213.184.*.* 10 cze 2019 08:56

    Za mało wpisów Pan wrzuca i za rzadko! Czekam na kolejne - więcej literatury poproszę!

    Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz

  2. Tusia #2744653 | 195.8.*.* 9 cze 2019 20:26

    Ciekawe ile zarabia taki miejski pisarz?

    Ocena komentarza: poniżej poziomu (-1) odpowiedz na ten komentarz

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5