Dziki, pisanki i lanie wody

2019-04-21 15:00:00(ost. akt: 2019-04-21 15:15:11)
Wiosna rozkręciła się nam na dobre, a święta za pasem. Ale zanim o Wielkanocy, najpierw będzie mowa o niecodziennych (choć od jakiegoś czasu już niemal codziennych) gościach, którzy pojawili się na Nagórkach – stadku dzików.
Siedem dorodnych, zadbanych sztuk (jeżeli oczywiście dzik może być stworzeniem zadbanym), buchtowało przed tygodniem beztrosko na trawnikach przy ulicy Orłowicza i Wańkowicza. Zasmakowały w młodych cebulkach tulipanów, w trakcie wyżerki jeden z nich wspiął się po schodach do przychodni, ale że było za wcześnie na zarejestrowanie się do lekarza, odstąpił i dołączył do pobratymców. Stado było zdyscyplinowane, żadnych awantur, żadnego zaczepiania przechodniów. W końcu dziki przeszły sobie po pasach na drugą stronę ulicy i zniknęły w okolicach ogrodów działkowych.

Dla nas, rodowitych olsztyniaków, dziki w mieście nie są nowością. Pojawiały się już w czasach mojego dzieciństwa na przyległych za rzędem kamienic przy ulicy Jagiellońskiej terenach, gdzie — jak pamięcią sięgam — leżało bagienko, a w sąsiedztwie nasze starannie uprawiane ogródki. Dziki przechodziły z lasu miejskiego przez cmentarz świętego Józefa i dalej, a ich celem były właśnie ogródki mieszkańców. Aby się tam dostać, podkopywały się pod siatką, po czym wyżerały smakowite cebulki i kłącza warzyw i roślin Wystarczyło jednak użyć broni hukowej, co czynił mój tata, czyli dużej papierowej torby, żeby wystraszone zwierzaki, fukając, natychmiast wracały przez cmentarz do swojego lasu.

Na tym polu, gdzie leżało bagienko, pojawiały się też zające. Czekaliśmy na nie, wyposażeni w proce i łuki, ale nigdy, jak pamiętam, nie udało się żadnego ustrzelić ani nawet zranić. A może wcale tego nie chcieliśmy? Zając zresztą kojarzył nam się nie tylko z płochliwym, szybkonogim stworzeniem, ale również z mile widzianym gościem, który przynosił dzieciakom na święta wielkanocne prezenty w postaci czekoladowych jajeczek. Te jajeczka były niby przez niego chowane w ogródku w tzw. gniazdkach, a dzieci je odnajdywały. Zwyczaju tego nasi rodzice, osiedleńcy z różnych regionów Polski, najpierw nie znali.

Dowiedzieliśmy się o nim od starych Warmiaczek, które na znajdującym się wówczas przy ulicy Partyzantów dworcu czekały na autobusy do podolsztyńskich wsi. Rozmawiały głównie po niemiecku, ale przeplatały to zwrotami w gwarze warmińskiej. Szurku (chłopcze), chodź, dostaniesz bombona (cukierek)! — wołały, chcąc, zapewnić sobie święty spokój, bośmy je od „niemrów” wyzywali.

O tych obyczajach świątecznych z zającem w roli głównej opowiedziała nam kiedyś oma (babcia) Gertruda, bodaj z Rusi czy też Bartąga. Natychmiast przekazaliśmy tę ważną informację rodzicom, licząc na wielkanocne słodkości. Na początku byli temu niechętni, bo to „niepolskie”, ale dotąd suszyliśmy im głowy, aż ulegli. Umowny zając wielkanocny i przynoszone przez niego prawdziwe czekoladowe jajeczka (kupowało się je od handlarzy na końskim rynku), stały się odtąd dodatkowym elementem zwyczajów wielkanocnych wśród części rodzin zamieszkujących naszą kamienicę. Na wielkanocnym stole, do którego zasiadaliśmy po rezurekcji, zająca nie było, musiał natomiast obowiązkowo być wielkanocny baranek, symbolizujący ofiarę Jezusa na krzyżu.

Jeśli wcześniej nie zlizaliśmy z bratem z niego warstwy słodkiego lukru, prezentował się całkiem okazale. Po złożeniu sobie życzeń i podzieleniu się święconką, przystępowaliśmy do „jajecznych” zabaw. Służyły do tego kraszanki, barwione jajka. Mistrzynią w ich kolorowaniu była Jasia, nasza babcia od strony ojca, która na każde święta i uroczystości rodzinne przyjeżdżała do nas z Zambrowa koło Łomży, gdzie miała swój domek.

Opowiadała nam, że za czasów jej młodości barwniki sporządzało się z wywaru różnych roślin, ale od kiedy można je było kupić w sklepie, chemiczne, to i babcia dostosowała się do mody. Wyższą szkołą jazdy było zdobienie jajek, „pisanie” na skorupce gorącym woskiem za pomocą ostrego nożyka lub grubej igły. Takie jajka oszczędzaliśmy, do zabaw używało się wyłącznie kraszanek. Jajka staczaliśmy na podłogę z pochylonej deseczki od mięsa, w taki sposób, by trafić nimi jajko któregoś z domowników. Trafione przychodziło na własność tego, któremu to się udało. Inną zabawą było stukanie się jajkami w parach, tak by stłuc pisankę przeciwnika. Pamiętam, jak kiedyś, po kilku przegranych pod rząd, zalałem się łzami. Wówczas tato zrobił w tajemnicy przede mną ze swojego jajka w kuchni wydmuszkę i tak zostałem zwycięzcą.

Pewną liczbę pisanek zachowywaliśmy na popołudnie, do zabaw na podwórku z rówieśnikami. Areną tych bojów była piaskownica (nie pamiętam, czy istniejąca do dzisiaj na podwórku za naszymi kamienicami, o bardzo prostej konstrukcji, to ta sama, czy też wykonana później).


Pisanki staczaliśmy po uklepanej, wcześniej zwilżonej glinie w kształcie skoczni narciarskiej. Potem było wspomniane stukanie się jajkami, a na końcu bijatyka na jajka nieugotowane, bo każdy i takie przynosił z domu. Wracaliśmy z twarzami ociekającymi żółtkiem.
A nazajutrz był lany poniedziałek, śmigus dyngus.

Co prawda tamte Warmiaczki opowiadały nam, że zwyczaju tego na Warmii nie znano, był inny, smaganie się po łydkach kadykiem, czyli jałowcem, ale my woleliśmy wodę. Kto wstał z łóżka pierwszy, polewał śpiących wodą z plastikowego jajka. Mamę i babcię traktowaliśmy z szacunkiem, spryskując je perfumami. Potem zabawy przenosiły się na podwórko. Jak pamiętam, nie było na Zatorzu zwyczaju, jak dzisiaj, biegania z wiadrami z wodą i oblewaniu nią przechodniów, milicja zresztą i ORMO czuwały. Co najwyżej oblewaliśmy wodą z jarmarcznych balonów (lub kondomów, które wyławialiśmy Łyny) dziewczęta, które tylko na to czekały, lub samych siebie.

Takie były nasze święta. Od kilku dni nie widzę na Nagórkach wspomnianego stadka dzików. Może wróciły do lasu, bo czas masowego odstrzału dobiegł końca. A poza tym Wielkanoc za pasem, cieszy się nią wszelkie boże stworzenie, więc tej radości nie wypada mącić.

Władysław Katarzyński
redakcja@gazetaolsztynska.pl





Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Adam #2720372 | 88.156.*.* 21 kwi 2019 17:47

    Dziki są widywane niemal codziennie we wczesnych godzinach rannych. Tydzień temu były w okolicach Lidla na Wilczyńskiego, potem poszły sobie na Janowicza. Mało kogo to już dziwi, a służ już raczej w ogóle nie interesuje. A i ja przestałem zgłaszać, bo i tak tylko bezradnie patrzą lub próbują odganiać je gdzieś dalej. Trzeba chyba przywyknąć. Tylko trawy żal...

    odpowiedz na ten komentarz

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5