Olsztyn to jego raj na ziemi

2019-02-08 14:32:05(ost. akt: 2019-02-09 17:01:28)
Michał-Rytel-Pezełomiec

Michał-Rytel-Pezełomiec

Autor zdjęcia: Ewa Mazgal

Film z jego zdjęciami zdobył cztery nagrody na międzynarodowych festiwalach — ostatnio we Francji. Michał Rytel-Przełomiec, operator opowiada nam o swojej drodze do kina, rodzinie i raju na ziemi, którym jest jego dom w Olsztynie i artystycznych planach na przyszłość.
— Panie Michale, właśnie wrócił pan z Francji. Co pan tam robił?
— Byłem na festiwalu filmowym w Angers. Jego pełna nazwa to Festival Premiers Plans d'Angers. Film „Sztangista”, który wyreżyserował według swego scenariusza Dmytro Sukholytkyy-Sobchuk dostał tam Grand Prix. Ja jestem autorem zdjęć. To już nasze czwarte Grand Prix — po Warszawie, Zubroffce w Białymstoku (gdzie były min. te same filmy, z którymi rywalizowaliśmy w Angers) oraz Kijów.

— Takie nagrody to bardzo przyjemne.
— Owszem. Nasz film ogląda coraz szersza publiczność. A we Francji, jak mnie wszyscy uprzedzali, widzowie są bardzo wymagający, świadomi i trudno ich zaskoczyć.
— Mieliście dużą konkurencję?
— W naszej kategorii wystartowało 9 filmów, choć na festiwal nadesłano ich kilka tysięcy. Na początku wydawało mi się, ze jesteśmy w stanie wygrać, ale po obejrzeniu dwóch skandynawskich znakomitych filmów miałem wątpliwości. Zainteresowanie filmami było ogromne. Festiwalowa sala projekcyjna na ponad 900 osób była nabita i jeszcze w kolejce czekali chętni, których stewardzi upychali na pojedyncze wolne miejsca. Zwłaszcza spotkania z twórcami miały wielką publiczność.

— Reżyser z Ukrainy, operator z Polski, film nakręciliście w Kijowie i Lwowie, a wyprodukowany został w Studio Munka. Byliście dla Francuzów egzotyką?
— Polska jest mniej egzotyczna, bo Francuzi pamiętają Andrzeja Żuławskiego, we Francji ciągle pracuje Roman Polański, znane są filmy Andrzeja Wajdy, trochę gorzej jest z Krzysztofem Kieślowskim. A Ukraina Francuzom mówi niewiele. Nie znajduje się w kręgu ich zainteresowań.

— Ale wasz film akurat ich zainteresował.
— Przewodniczącym jury filmów krótkometrażowych był Holender Michael Dudok de Wit, laureat Oscara za film animowany „Ojciec i córka”, twórca m.in. „Czerwonego żółwia”. Po rozdaniu nagród de Wit podszedł do mnie i powiedział, że jurorzy byli „Sztangistą” zachwyceni, że był to od początku ich faworyt. Myślę więc, że element egzotyki miał na tę ocenę wpływ. My na Ukrainę inaczej patrzymy, bo jest to świat nam bliski. Dla Francuzów czy Holendrów „Sztangista” mógł być tym, czym dla nas kino azjatyckie czy południowo-amerykańskie, egzotyką. Ale ten film jest ciekawy pod względem reżyserskim i zdjęciowym.

— Wróćmy z Angers do Olsztyna. Zawsze mnie interesuje wpływ miejsca urodzenia i środowiska, w jakim dorastali, na artystów. Pana rodzina nie była zwyczajna.
— Dla mnie była zupełnie zwyczajna (śmiech). Nie podzieliłem losu moich dziadków czy mamy i nie zostałem malarzem, najwidoczniej malarstwa było wokół mnie za dużo. Poza tym ono wymaga dużego warsztatu, a ja jestem z natury leniwy. Przez dwa lata studiowałem na Akademii Sztuk Pięknych...

— A jednak?!
— Ale to tylko dlatego, że nie dostałem się do szkoły filmowej, a na ASP był nabór na nowy kierunek — fotografię. Tam też miałem malarstwo i rysunek, ale zupełnie mi to nie szło. Natomiast zawsze interesowała mnie fotografia. Ona jest dla „leniwców”. Wystarczy znaleźć kadr i nacisnąć przycisk (śmiech). Dziadzio — Jan Przełomiec — zachwycał się moimi pejzażami, do tej pory nie wiem dlaczego. Więc jeżeli fotografowałem dobrze, to zasługa dziadków i mamy. Żyłem w domu zawalonym obrazami i albumami malarstwa.

— Miał pan ulubionego artystę?
— Na studiach zachwycałem się portretami Olgi Boznańskiej. W szkole filmowej mieliśmy takie ćwiczenie, by odtworzyć w fotograficznym kadrze obraz znanego malarza. Wybrałem Boznańską, choć najbardziej „filmowe” jest XVII-wieczne malarstwo holenderskie i moi koledzy wybierali np. dzieła Rembrandta czy Vermeera. Potem był Edward Hopper, niesamowicie „filmowy”. Po cytaty z Hoppera sięgało zresztą wielu reżyserów i operatorów. A głównym zadaniem operatora filmowego jest stworzenie w kadrze nastroju, atmosfery, świata po prostu. Światłem możemy zmienić porę dnia, porę roku, czy miejsce na mapie. Wszystko zależy od jego intensywności, barwy i kierunku. To ogromne narzędzie w ręku operatora. Ale zawsze zachwycały mnie pejzaże dziadzi.

— A czy Olsztyn jest pana zdaniem miejscem „artystotwórczym”? Pana dziadek malował go z natury przez wiele lat.
Dzisiaj powiedzielibyśmy, że był to malarz oldschoolowy siadający na krzesełku ze sztalugą w środku miasta, dziś mało kto tak maluje. Mnie Olsztyn zachwyca o każdej porze roku, uwielbiam tutejsze niebo. Olsztyn kocham miłością absolutną i bezkrytyczną. Zawsze chciałem tu wrócić. I mam w Olsztynie dom, w którym mieszkam z żoną i dziećmi. To czwarte pokolenie naszej rodziny, żyjące pod tym dachem.
— W dzisiejszych czasach jest to wyjątkowe, bo wielu ludzi z pana pokolenia to nomadzi.
— Niewiele osób rzeczywiście ma taki dom. A moi dziadkowie wprowadzili się do niego w latach 60. ubiegłego wieku. Babunia, próbowała odtworzyć w nim namiastkę dworu w którym wychowała się na Wileńszczyźnie...
— Czy nazwy, takie jak Glinciszki czy Podbrzezie są panu jeszcze bliskie? Wiem, że pana mamie i cioci tak.
— Jeszcze jest Annowil. To są opowieści mojego dzieciństwa. Byłem karmiony opowieściami o przedwojennej Polsce, o Wileńszczyźnie, o dzieciństwie dziadków.

— Wileńszczyzna to rodzina mamy, Jeleńskich i Erdmanów. A jakie są korzenie rodziny taty?
— Moi pradziadkowie z tamtej strony tuż po wojnie przyjechali na Warmię znad Buga. I co jest ciekawe — okazało się, że ta rodzina w końcu XV wieku właśnie gdzieś stąd wyjechała do Korony. Więc ja mam — przynajmniej po męskiej linii — poczucie powrotu. I gdybym miał powiedzieć, gdzie jest moje miejsce na Ziemi, odpowiedziałbym zdecydowanie, że to Warmia. Co prawda moja tożsamość warmińska cały czas się kształtuje, ale to normalne po tak długiej przerwie. Dziadzio do końca życia czuł się na Warmii nieswojo. Dla niego, wychowanego w XX-leciu międzywojennym, długo to były po prostu Niemcy. A dla mnie to miejsce magiczne.

I zaczyna „występować” w filmach. Ostatnio w „Cichej nocy” Piotra Domalewskiego. Przedtem w „Papuszy”.
— Nie bardzo mi się to podoba.
— Co?!
— To, że coraz częściej widuję na ulicach Olsztyna kolegów filmowców. Mam wtedy poczucie, że wkraczają w mój tajny świat (śmiech), miejsce, gdzie mogę się schować.
— Czy kresy są jeszcze ważne dla pana pokolenia?
— To jest nasze dziedzictwo. Pokolenia, które żyły tam przede mną kształtują mnie i moje dzieci, bo one też słuchają tych historii. Ale ważna jest dla mnie też tradycja linii męskiej, linii taty. To była stara rycerska rodzina, choć pod koniec XIX wieku niemalże spauperyzowana, w 1945 roku za chlebem wróciła w swoje rodzinne strony.

Los pana rodzin i chyba wszystkich, jakie znamy, dowodzą, że na świecie nie ma nić pewnego, bo wszyscy przez dziadków czy pradziadków jesteśmy skądś.
—Na Wileńszczyźnie byłem parorokrotnie, i z dziadkami, i sam. Znam ją dosyć dobrze, ale na pewno nie czuję jej tak, jak czuję Warmię. Mama i ciocia Maryńcia tęsknią za tym rajem utraconym. Dla mnie raj jest tutaj. Teraz byliśmy z żoną — przy okazji festiwalu — na krótkim urlopie we Francji, między innymi w Bretanii. Oglądaliśmy średniowieczne drewniane domy. U nas każdy taki dom spłonął w czasie tej czy innej wojny. Byliśmy w Dinan prześlicznym miasteczku, mieszkaliśmy w starej kamienicy. Zastanawialiśmy się, jakby to było zamieszkać we Francji, ale w połowie tygodnia zaczęliśmy tęsknić za domem. Fantastycznie jest zwiedzać i oglądać piękne miejsca, ale nie ma to jak odpoczynek na własnej kanapie w Olsztynie. Każdy ma swoje miejsce na ziemi.

— A co teraz przed panem?
— W świecie filmowym zaczyna się wiosna. Za chwilę zaczynam pracę przy tradycyjnej kukiełkowej animacji. To duże wyzwanie. A potem będę pracował przy dużym telewizyjnym serialu. Zdjęcia potrwają dwa i pół miesiąca. I przymierzam się do pełnego metrażu fabularnego. Mam kilka propozycji. Wygląda na to, że będzie to rok pracowity i dla mnie, i dla żony.

— To co zrobicie dziećmi?
— Liczymy na pomoc dziadków, ale też podróżujemy z dziećmi. Zostawianie posiadania dzieci na „po karierze” jest najmniej mądrą rzeczą, jaka można zrobić. My postanowiliśmy pociągnąć te dwie rzeczy jednocześnie.

Ewa Mazgal

Komentarze (3) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. A piekło ? :) #2678740 | 5.184.*.* 9 lut 2019 18:08

    Olsztyn raj na ziemi ?

    Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz

  2. Babcia Hela #2678805 | 88.156.*.* 9 lut 2019 20:09

    Co by nie mówić. Mam tak samo z Olsztynem.

    odpowiedz na ten komentarz

  3. Szacunek dla Pana i pańskiej rodziny #2678803 | 213.76.*.* 9 lut 2019 20:08

    Gratulacje Panie Michale! Miło czyta się takie historie, w tym o sukcesach ludzi z Olsztyna. Potrzebujemy więcej tego typu przekazów aby tworzyć świadomą wspólnotę tego miejsca.

    odpowiedz na ten komentarz

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5