Mafia po olsztyńsku: „Dziki” i TIR pełen Marlboro

2018-01-16 18:43:23(ost. akt: 2018-01-16 17:07:36)
Zdjęcie jest tylko ilustracją do tekstu

Zdjęcie jest tylko ilustracją do tekstu

Autor zdjęcia: policja

Na ciężarówce z papierosami zarobić chciało przynajmniej kilkanaście osób. Ostatecznie kasę zagarnęli chłopcy z Pruszkowa. Oblewali to potem podczas „wieczoru kawalerskiego” w hotelu w Mikołajkach. Nie wszyscy ponieśli karę.
Kiedy chłopcy z Pruszkowa bawili się podczas „wieczoru kawalerskiego” w hotelu w Mikołajkach, ich starszy kolega Czesław B., ps. „Dziki”, pilnował kierowcy porwanego w Bartoszycach TIR-a. On jedyny został rozpoznany i stanął przed Sądem Wojewódzkim w Olsztynie.

Czesław B. był jednym z „ojców założycieli” mafii, lecz w 1993 roku miał już 48 lat, chorował na nerki, w Pruszkowie powoli był odstawiany na boczy tor. Na pewno to nie on rządził podczas napadu na TIR-a z papierosami Marlboro wartości 9 224 695 200 starych złotych (jakieś pół miliona dolarów), do którego doszło 28 września 1993 roku. To on jednak poniósł konsekwencje (ostatecznie 5 lat więzienia) i jeszcze tylko Stefan G., były mistrz boksu, „konwojent” transportu, skazany przez Sąd Wojewódzki w Olsztynie na 2 lata. Trzeci z oskarżonych w tej sprawie, główny koordynator przedsięwzięcia, biznesmen ze słynnego bazaru w Rzgowie pod Łodzią, Adam K. został uniewinniony, choć nie ze wszystkiego jasno się wytłumaczył.

W 1993 roku licencyjne Marlboro produkowały tylko wybrane zakłady. Trzeba było mieć wejście, żeby je kupić, sprzedawać też nie każdemu było wolno. A już na eksport za granicę koncesję miało tylko kilka firm. Jedna z nich, z Warszawy, mająca dojście do Marlboro produkowanych w Krakowie, była pierwszym ogniwem łańcucha. Drugim był Richard H., polski biznesman z Hamburga. Trzecim wymieniony już „koordynator” Adam K. z Łodzi, bardzo potrzebujący odkucia się w interesach. Czwarty to Stefan G. z Wrocławia, też głodny gotówki, bo musiał się rozliczyć z pewną cukrownią.

Za kontener 1920 kartonów Marlboro dysponująca koncesją eksportową firma ze stolicy gotowa była wyłożyć połowę sumy — 4 miliardy 424 miliony. Na sfinansowanie reszty znaleźli się chętni w osobach trzech hurtowników z Dolnego Śląska. Gdy kasa została zebrana, prywatnym samolotem przyleciał z Niemiec Richard H. (w Polsce znany bardziej jako Ryszard K., skazywany m.in. w Szwecji za narkotyki). W kantorze w hotelu Marriott wymienił złotówki na dolary. Nie wszystko wpłacił jednak na konto formalnego eksportera, z miejsca odliczył sobie prowizję — 7 centów za paczkę.

Marlboro miały zostać wydane z magazynu w Pęcicach pod Warszawą, ale sprawa się dłużyła. Po pierwsze, ciężarówka była za mała, gorzej, że płatnicy transakcji dopiero w tym momencie dowiadywali się ważnych szczegółów, chociażby tego, że transport ma jechać do Kaliningradu. Czas mijał, a papierosy leżały w hurtowni pod samym bokiem Pruszkowa. Tyle osób o nich usłyszało, że kiedy 28 września, po piątej rano, TIR wreszcie ruszył, ustawiła się za nim cała kawalkada złodziei, chociaż i policjantów, bo warszawska firma wynajęła uzbrojoną ochronę.

TIR, z kierowcą Wojciechem T. i Stefanem G. na siedzeniu pasażera, pojechał najpierw do Łomży, gdzie przechodził długo odprawę celną. Adam K. w Bezledach przebierał nogami, czekając na nich i na umówionego Rosjanina z kasą za papierosy. Klient się nie pojawił (okazało się potem, że wymienionej firmy w Kaliningradzie w ogóle nie ma), a ciężarówka z papierosami dojechała na granicę już po ósmej wieczorem. Zdaje się, że ten eksport od początku był bujdą, a chodziło na przykład tylko o podbicie dokumentów celnych. Adam K. zarządził powrót do Bartoszyc i nocleg, a póki co... zaprosił wszystkich na wódkę.

Kłopot w tym, że w Bartoszycach nie było strzeżonego parkingu dla ciężarówek. TIR z papierosami wartymi pół miliona dolarów zatrzymał się na placu dawnego Polmozbytu przy ulicy Kętrzyńskiego. Stróż prosił tylko, żeby przestawić go rano, jak zacznie się ruch. Kiedy kierowca zamykał szoferkę, „konwojent” Stefan G. poradził mu na dobranoc, że gdy rano ktoś go zaczepi, lepiej niech słucha i robi, co mu będą kazać. W nocy na placu pojawili się jacyś ludzie. Zaniepokojony stróż zadzwonił na komendę. Na miejscu już nikogo nie było, lecz kawałek dalej wezwany patrol zatrzymał żuka na warszawskich numerach. Niestety, policjanci nawet nie wylegitymowali trzech jadących nim osób, chociaż ci mówili, że są z Pruszkowa i wybierają się do Rosji.

Potem już wszystko poszło gładko. Kierowca Wojciech T. rano przestawił ciężarówkę, poszedł do miasta po coś do jedzenia, a kiedy wrócił i przeglądał gazetę (popularny wówczas magazyn „Miliarder”), do szoferki podszedł nieznajomy mężczyzna i poprosił o kluczyki. Kierowca bez bicia przesiadł się do czekającego kawałek dalej bmw. Na tylnym siedzeniu ktoś zarzucił mu na głowę sweter, ale było jasne, że ruszyli — a za nimi TIR — nie w stronę granicy, lecz Kętrzyna. Nikt ich nie gonił, ochrona, wynajęta tylko na jeden dzień, wróciła w nocy do Warszawy, zaś reszta towarzystwa jeszcze spała. Porywacze specjalnie się nie kryli, w Mrągowie porwany kierowca pomagał w naprawie jakiegoś odłączonego hydraulicznego przewodu ciężarówki, a w Mikołajkach w towarzystwie „pana Czesława” zjadł śniadanie. Ale potem TIR z papierosami pojechał w jedną stronę, a bmw z „panem Czesławem” i kierowcą w drugą. Jeszcze przed południem „Dziki” pojawił się w motelu pod Różanem i wynajął dwuosobowy pokój. Stary gangster popełnił błąd, bo zameldował się pod własnym nazwiskiem.

W tym czasie w Bartoszycach Adam K. i ludzie z warszawskiej firmy gorączkowo szukali ciężarówki. Zaginięcie transportu wraz z kierowcą zgłosili na komendzie koło południa. Było dość czasu, żeby „nieustalone osoby” opróżniły ciężarówkę. Możliwe, że te osoby to Wiesław B. „Budzik” i bracia D. oraz kilku innych mężczyzn z Pruszkowa, którzy zameldowali się hotelu w Mikołajkach pod hasłem „wieczór kawalerski”, prosząc z tego powodu o dyskrecję. Żadnemu nic nie udowodniono.

Czesław B. trochę nudził się w Różanie. Gdy szedł telefonować, zamykał przetrzymywanego kierowcę na klucz, ale w sumie obeszło się bez zgrzytów. Następnego dnia Wojciech T. został dowieziony do swojego, pustego już TIR-a, dostał kasę na paliwo i wrócił do Wrocławia z radą, żeby lepiej o wszystkim zapomniał. Kiedy odnalazła go policja, długo się plątał. Dopiero przy czwartym czy piątym przesłuchaniu, już przewieziony do prokuratury w Bartoszycach, powiedział w przybliżeniu, jak było. Poza panem Stefanem i panem Czesławem nikogo więcej nie wskazał, chociaż policja pokazywała mu rodzinny album pruszkowskiej mafii z „Masami”, „Kiełbasami”, a nawet „Pershingiem”, o braciach D. nie mówiąc.

Proces w tej sprawie odbywał się przed Sądem Wojewódzkim w Olsztynie w roku 1995, chociaż na pewnym etapie śledztwa aresztowany dwa tygodnie po porwaniu „Dziki” został przez prokuratora w Bartoszycach wypuszczony na wolność po wpłaceniu półmiliardowej kaucji. Zrobiła się przez to niezła afera, prokurator stracił stanowisko, a Czesław B. musiał wrócić za kratki.

Podczas procesu w olsztyńskim sądzie po raz pierwszy pojawili się antyterroryści w maskach i z długą bronią, a prezes sądu rozważał przydzielenie osobistej ochrony prowadzącemu sprawę sędziemu. Sam Czesław B. zachowywał się ze swoistą klasą, złożył np. życzenia imieninowe sędziemu. Raz tylko się wkurzył, kiedy w asyście antyterrorystów został dowieziony do Szpitala Miejskiego w Olsztynie na jakieś urologiczne badania. Gdy wszyscy rzucili się do okien, on powiedział, że nie będzie robił z siebie małpy i nie wyszedł z karetki.

Od samego udziału w sprawie tłumaczył się głupio. Mówił, że o transporcie Marlboro nic nie wie, w Bartoszycach w życiu nie był, a pod Różan przyjechał na ryby, tam zepsuł mu się samochód, więc musiał zanocować. O kierowcy, który go rozpoznał, mówił, że spotkał go dopiero przy barze w motelu. Potem jeszcze ratował się historią z wizytą u lekarza w przychodni w Pruszkowie, ale mająca mu dać alibi dokumentacja ze wskazanego dnia najpierw zniknęła, a potem się cudownie odnalazła z danymi „Dzikiego” tak ciasno wciśniętymi do rubryki, że aż biło w oczy.

To był pierwszy i tak naprawdę jedyny bezpośredni występ pruszkowskiej mafii na Warmii i Mazurach. „Dziki” zmarł kilkanaście lat temu. A stołeczni mafiosi nad jeziora przyjeżdżali raczej na wakacje, zaś na lokalny rynek przestępczy woleli wpływać z daleka. „Interesy” mieli najróżniejsze. Doszło do tego, że w Giżycku bomby wybuchały przed samą komendą policji.

Między innymi o tym w kolejnym odcinku „Mafii po olsztyńsku”.

BS

Komentarze (11) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Giewont #2427534 | 91.53.*.* 28 sty 2018 01:23

    Opowiem ci bajkę jak kot palł fajkę a kocica papierosa i .... dostała w nosa

    odpowiedz na ten komentarz

  2. Wściekły #2424623 | 77.113.*.* 23 sty 2018 21:37

    Bej Bej Bej

    Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz

  3. trufel #2420346 | 195.136.*.* 17 sty 2018 23:52

    Kurła kiedyś to było.. i Marlboro można było zapalić z pod lady...

    odpowiedz na ten komentarz

  4. userka #2419965 | 217.252.*.* 17 sty 2018 14:59

    To z Pana Samochodzika ten tekst ?

    Ocena komentarza: warty uwagi (3) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (2)

    1. ss #2419954 | 89.71.*.* 17 sty 2018 14:33

      Komentarze jak zawsze kasowane, które nikogo nie obrażają a mówiące samą prawdę... I to jest właśnie poziom lewackiej GO!!!

      Ocena komentarza: warty uwagi (9) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (2)

      Pokaż wszystkie komentarze (11)
      2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5