Marzę jeszcze o kabriolecie w stylu retro

2016-10-17 12:41:13(ost. akt: 2016-10-17 12:45:11)   Artykuł sponsorowany

Autor zdjęcia: mat. prasowe

Na rynku motoryzacyjnym zna się jak mało kto. Chociaż jest prezesem prężnej firmy i dealerem aż trzech japońskich marek, to o sobie mówi skromnie: rzemieślnik. O radości z jazdy i nie tylko rozmawiamy z Alfredem Stefanowiczem.
— Skąd u pana w gabinecie samurajski miecz?
— Jest oryginalny. To nagroda, jaką dostałem od jednego z importerów. Z wszystkich nagród, które otrzymałem w swoim życiu, najbardziej cenię dyplom rzemieślnika. Jestem rzemieślnikiem, tak się przedstawiam i z tego tytułu jestem dumny.

— Historia pańskiej firmy rozpoczęła się w 1978 roku w podolsztyńskich Łęgajnach. Mało kto może pochwalić się funkcjonowaniem w branży aż tyle lat. Z tego, co wiem, współpracował pan również z Marianem Bublewiczem...
— Był czas, kiedy remontowaliśmy w naszej firmie kabiny starów i jelczy, a Marian je lakierował. Razem skończyliśmy olsztyńską samochodówkę, a później współpracowaliśmy jako rzemieślnicy. Może nie byliśmy przyjaciółmi, ale na pewno dobrymi kolegami.

— W sportach motorowych to pan się chyba nie udzielał?
— Nie. Przez jakiś czas byłem działaczem Stomilu Olsztyn, nawet wiceprezesem, kiedy klub był w ekstraklasie. Prezesowałem również Warmii Olsztyn, kiedy ta weszła do II ligi.

— To był najlepszy czas olsztyńskich klubów...
— Współpracowałem wówczas z Józkiem Łobockim. W Stomilu grał również mój starszy syn Mariusz. Zresztą do sportu wciągnęli mnie synowie. Kiedy działacze poczuli, że ktoś może pomóc im finansowo, to już nie odpuścili. I tak zostało.

— Wróćmy do samochodówki. Skąd pomysł, aby akurat tam się uczyć?
— Większość moich kolegów szła do samochodówki, więc poszedłem tam razem z nimi. Jeździłem wówczas motocyklem marki Mińsk. To była moja pierwsza przygoda z motoryzacją. I tak się potoczyło... Dziś z kolegów, którzy razem ze mną kończyli szkołę, w branży pozostało tylko kilku.

— Jak to się stało, że został pan dealerem?
— Jakiś czas po tragicznej śmierci Mariana Bublewicza w tej sprawie zgłosili się do mnie przedstawiciele z Nissana. W tym samym czasie zostałem dealerem Suzuki. To był 1995 rok. Zakład i salon działał wówczas jeszcze w Łęgajnach.

— Czy dzisiaj zakład bardziej zajmuje się naprawą czy sprzedażą samochodów?
— Jedno bez drugiego nie może istnieć. Trzeba mieć zaplecze, aby klientowi świadczyć najlepszą usługę. Stąd m.in. nasza przeprowadzka do Olsztyna. Importerzy wymagali, aby salon mieścił się przy jednej z głównych tras wylotowych z miasta. Tak zresztą jest i do dzisiaj.

— Przez te niemal cztery dziesięciolecia motoryzacja zmieniła się diametralnie. Auta, które serwisowało się w latach 70. ubiegłego wieku, różniły się od tych, które produkowane są dziś. To zupełnie inna epoka.
— Kiedyś klientów w warsztatach było nadmiar, a brakowało części. Trzeba je było zdobyć. Dziś sytuacja się odwróciła. Części są na zawołanie i można je zamówić na telefon w ciągu dosłownie godziny. Motoryzacja zmieniła się, tak jak całe nasze otoczenie. Mamy mechaników, którzy są ze starszego pokolenia, oraz młodych, którzy niedawno wkroczyli na rynek. Potrzebni są zarówno jedni, jak i drudzy. Chociaż sprzedajemy kilka marek, to naprawiamy wszystkie modele aut, bez względu na wiek. Nasza załoga szkoli się non stop, zresztą szkolenia wymagane są przez importerów, a koszty ponosi... dealer. Taka jest rzeczywistość. Szkolimy i inwestujemy w pracowników. Wielu z nich to moi uczniowie. Przez mój zakład przeszła ogromna ich liczba, bo około tysiąca.

— Jak się zmienił sam rynek lokalny. Wiadomo, że konkurencja dziś jest wielka. Jak odnaleźć się w niepewnej rzeczywistości? Jak przyciągnąć klienta do waszych trzech marek, bo oprócz wspomnianych Nissana i Suzuki od kilku lat oferujecie również Subaru...
— Jeżeli chodzi o auta, to w wielu segmentach technicznie są do siebie bardzo podobne. W naszym przypadku liczy się wieloletnia obecność na rynku i historia. Ważnym argumentem dla klienta jest również oferowany przez nas pełen serwis, posprzedażowy, jak i pogwarancyjny. Co więcej, sami rejestrujemy sprzedawane auta oraz je ubezpieczamy. Świadczymy więc również proste usługi, które są zachęcające. Stąd nazwa firmy — MAX USŁUGA, czyli maksymalna usługa. Oczywiście o klienta trzeba dbać i staramy się to robić.

— Klienci wracają?
— Wracają. Oczywiście trzeba mieć swoją jakość. Związane jest z tym również nowoczesne zaplecze narzędziowe. Na pewno niewielkie warsztaty nie ponoszą takich kosztów i stąd są dla nas konkurencyjne cenowo. Dziś jednak bez komputera, na ucho, niewiele w samochodzie da się zrobić, aczkolwiek to ucho jest także ważne.

— Na koniec zapytam o marzenia motoryzacyjne. Zapewne wiele z nich się spełniło...
— Chociażby ostatnio wróciłem ze Stanów Zjednoczonych, gdzie jeździliśmy fordami mustangami. Zobaczyliśmy m.in. Wielki Kanion Kolorado.

— Jak wrażenia?
— Kultowy samochód amerykański i jazda przez prerie. Było przyjemnie, ale trochę ciasno. Podczas jazdy zwróciłem jednak uwagę na dyscyplinę, jaka panuje na amerykańskich drogach. Jeżeli jest ograniczenie prędkości, to nikt nie wyprzedza.

— No dobrze. To marzenie się spełniło...
— Marzę jeszcze o kabriolecie w stylu retro. Tylko że kabriolet w naszym klimacie jest niepewny. Ostatnio jeździłem elektrycznym rowerem marki Subaru po Olsztynie. Bardzo ciekawe doświadczenie. Wielkie było zdziwienie rowerzystów, kiedy ich wyprzedzałem przy podjeździe pod każdą górkę (śmiech).

Z.U.H. MAX USŁUGA Sp. z o.o.
ul. Leonharda 3, 10-454 Olsztyn,
tel. 0-89 539 07 60


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5